Sezony spacerowe Krzysztofa Droby

Go to content
Back to articles list

Ja jestem uparty jak Litwin (no, może nawet dwóch Litwinów). – I tylko dzięki temu uporowi już ileś tam lat mamy muzykę litewską nad Wisłą…

Kraków, 28.11.1989

Kiedy, w jakim stopniu i w jakich formach istniałaby (lub nie) litewska muzyka na polskim horyzoncie bez Krzysztofa Droby? Teraz nie można sobie tego wyobrazić. Sieć kontaktów, którą stworzył, rozgałęziała się szeroko, od Sandomierza po „Warszawską Jesień”, poprzez polsko-litewskie konferencje muzykologiczne i wiele innych projektów. Nie był to przepływ jednokierunkowy – i nam przybliżył Polskę z jej muzycznymi (i nie tylko) aktualnościami. Droba angażował w ten proces swoich kolegów, stwarzał różne sytuacje zbliżające ludzi, tworzył rodzaj wspólnoty, której osią był on sam. Angażując się i ciesząc wynikami, niecierpliwiąc i denerwując, uwielbiając i wyszydzając. Związany z akademią i bardzo nieakademicki. Żywa, nieformalna komunikacja była dla niego jak tlen. Jego „wielką ojczyzną” i własną przestrzenią mentalną była Europa Środkowa. Ale to wszystko jest powszechnie znane i przez wielu będzie omawiane jeszcze nie jeden raz. I nie sposób odtworzyć dokładniejszego i bardziej żywego portretu ludzkiego charakteru z cechami wileńskimi niż ten, który opisał w swoim eseju Stare fortepiany Edmundas Gedgaudas – godny „teatru” Krzysztofa adresat…

Więc cóż można powiedzieć?

Załączam „ankietę“ – i bardzo Cię proszę: zrób to dla mnie (jeżeli nie chcesz dla siebie). Chyba rozumiesz moje intencje?! Ja rozumiem Twoje opory i szanuję je. Ale nie podzielam tych skrupułów. Więc jeszcze raz: ponieś ofiarę w imię... itd. Czekam!

Mielec, 4.01.2004

Uparty i zawzięty. Nie można powiedzieć, że charakter pisma Droby jest szczególnie trudny do odczytania – w zależności od nastroju i sytuacji, w jakiej list był pisany. Jednak osoba obcojęzyczna odszyfrowując niektóre słowa może czasami mieć trudności. I to uciążliwe wyławianie polskich liter na komputerze... Ale niech tym razem to będzie „ofiara w imię... itd.”. Dobierając słowa i wykrzykniki, słyszę głos i tak rozpoznawalne intonacje. Lamenty nad „ciężarem” roku szkolnego (wyobraźmy sobie Krzysztofa bez tego „ciężaru”, bez inspirujących i mobilizujących działań, bez rozmówców…). Szlaki letnich spacerów.

W Wilnie miał swoje własne trasy. Oczywiście, cmentarz na Rossie, zwłaszcza w chwilach gdy Litwini go denerwowali. Kiedyś zabrałam go na cmentarz Bernardyński – był zdumiony, że wcześniej go nie odkrył. Przyjeżdżając prywatnie zatrzymywał się u Feliksasa Bajorasa. Komunikacja tych bardzo różnych (aczkolwiek mających wspólne cechy) osobowości zasługuje na osobny felieton.

Wtedy zakochał się w Zwierzyńcu. Paląc papierosa, oparł się wygodnie o poręcz mostu i patrząc na zielone brzegi Wilii, powiedział: „Przecież tu jest kurort, po co jeszcze gdzieś jechać ?!”

Oby dożyć do końca czerwca! 1.VII przylecę do Wilna na leczenie duszy i ciała. Cieszę się, że się zobaczymy. Bardzo Ci dziękuję za „Monogram“ – to zbyteczne zapewniać Cię, że jest mi ten utwór – oczywiście! – bliski. Dziękuję za Wasz pobyt w Krakowie. Proszę, przekaż wszystkim, że bardzo im dziękuję, i za wszystko, co nie było dobre – przepraszam! Chciałem – oczywiście! – lepiej, wyszło nie tak, jak chciałem. Moja wina.

Pozdrów Felka, proszę (dziękuję za przekazanie przez Ciebie listu do niego) i – przy okazji – powiedz, że zjadę (zwalę się) do niego 1.VII. On ciągle jakieś nowe koncepcje terminów wysuwa, zupełnie się w tym gubię.

Kraków, 23.05.1993

 

Onulko Droga! I ja się cieszę, że się w Wilnie zobaczymy, i że sobie pogadamy tak dużo, ile będziemy chcieli. Dzwoniłem wczoraj do Felka i ostatecznie ustaliliśmy (jeszcze raz!), że przylatuję do Wilna samolotem z Warszawy 1.VII. Ta „szkoła oddechu” w Kownie nie jest aktualna – więc do 15.VII będę siedział w Wilnie i trochę popracuję (m.in. muszę zrobić omówienie do programu „W. Jesieni“, bo będzie w tym roku duży, symfoniczny koncert litewski – to m.in. z mojej rekomendacji: Bacevičius – Balakauskas – Bajoras). A 15. VII pojedziemy z Felkiem do Połągi („szkoła życia”) na 2 tygodnie, wracać będę do Krakowa 29. VII. Teraz, do końca czerwca, będę miał bardzo dużo roboty, ale – chwała Bogu – to już niedługo. I może sobie w Wilnie (na Litwie) wreszcie odpocznę. Ja się w ogóle z Litwinami i wśród Litwinów dobrze czuję. A na myśl, że np. pospacerujemy sobie po parku Vingis robi mi się weselej.

Proszę, przekaż Felkowi (jeszcze raz! – ja już do niego nie będę pisał – ale na wszelki wypadek nie zaszkodzi mu przypomnieć), że przylatuję 1.VII. 1993 (!) po południu (odlot z Warszawy o 15.05, przylot do Wilna o 17.25 – czasu wileńskiego ?! Biletu jeszcze nie kupiłem, bo czekam na pożyczkę forsy (to straszne teraz sumy, prawie cała moja miesięczna pensja), ale za dni kilka bilet wykupię.

Kraków, 12.06.1993

Spacery w parku Vingis (Zakręt) lub ulicami Zwierzyńca stały się obowiązkowym codziennym rytuałem. Przez kilka sezonów byłam stałą towarzyszką tych spacerów. Nie wszystkie tematy, interpretacje lub osobowości ocenialiśmy tak samo. Czasami wdawałam się w spory, jeszcze bardziej dolewając oliwy, czasami próbowałam przemilczeć, dyskutując w myślach. Pewnie niekiedy słyszał te przemilczenia i przypisywał je „litewskiemu uporowi”.

U mnie, tutaj, potworne upały, co dzień około 30º C – niezbyt dobrze to znoszę. W lasach nie ma grzybów, bo za sucho, ale w górach – gdzie od czasu do czasu się zapędzam – bardzo pięknie, horyzonty prawie takie, jak z wileńskiej wieży telewizyjnej. „Radikulit” [korzonki – przyp. tłum.] jeszcze czuję, choć coraz mniej, z innych „pamiątek” po szkole zdrowia też mało zostało, bo np. diety tu nie sposób utrzymać (gospodyni tak świetnie gotuje, że nie mam silnej woli na tyle, żeby się powstrzymać od żarcia, ale – przynajmniej – wiem jakie to niezdrowe!). Czas szybko biegnie i już niedługo (2.IX) termin wyjazdu na stypendium do Buckow. Żałuję, że nie będę na „W. Jesieni“, zwłaszcza na koncercie litewskim.

Onulko! Z wielką sympatią powracam do wspomnień litewskich, zwłaszcza tych zwierzynieckich spacerów i rozmów z Tobą. Tak sobie myślę, żeby za rok w lipcu powtórzyć ten scenariusz (Wilno – Połąga). Co ty na to? I w ogóle z najwyższą niechęcią myślę o całym roku szkolnym, który mnie czeka. Byle do wiosny!

Świnna koło Żywca, 18.08.1993

W 1994 roku scenariusz się powtórzył. Ale w tym roku miałam półtoramiesięczną córeczkę i Krzysztofowi zwykle towarzyszyłam z wózkiem. On się pogodził z tą nieuniknioną okolicznością. Dalszy ciąg w Połądze był prawdopodobnie już bez „szkoły życia” (?) Po co ona, jeżeli w Połądze jest Aldona Dvarionaitė.

A w 1993 roku Krzysztof znacznie wydłużył sezon spacerowy w czasie i przestrzeni.

Już niedługo będą 2 miesiące, jak tu siedzę. Wczoraj dostałem list od Felka, w którym pisze, że u was nie grzeją – i pomyślałem sobie, że Ty tam bardzo marzniesz. A w ogóle, to co u Ciebie słychać – nie wiem.

Tutaj bardzo pięknie, lasy, lasy i jeszcze raz lasy; jeziora, jeziora i jeszcze raz jeziora. Pagórki. Wstaję, dostaję bogate śniadanie (już mi niedobrze od tego mięsiwa), pracuję kilka godzin (5,6) (w ogóle dawno tak dużo nie pracowałem, tylko, że efekty dość mizerne...), i idę na długi spacer, 10, 15, czasem nawet 20 – kilometrów, potem ląduję na obiado-kolacji w jednej z kilkunastu tutejszych restauracji, ale mam swoją „ulubioną“, piszę „ulubioną“ w cudzysłowie, bo te knajpy niezbyt się dają lubić. Mam po dziurki w nosie tego jedzenia na jedno kopyto, wszystko w prawie takim samym smaku. Jedyne, co jest bezdyskusyjnie świetne – to piwa. A więc piję piwo i z reguły wtedy właśnie piszę listy. List do Ciebie – ten właśnie – piszę w domu. „Dom”, szybko poprawiam się i daję również cudzysłów, bo po dwóch miesiącach bez mała nie dał się oswoić, ciągle jest obcy – czyli nie jest domem.

Celem mego pobytu tutaj były studia nad muzyką G. Kanczelego i rozmowy z nim (do opublikowania). Ale Gija wyjechał naprzód do Gruzji, teraz do Donaueschingen. Udało mi się jednak parę razy z nim spotkać – ja jechałem do Berlina lub on przyjechał do Buckow. I trochę materiału zebrałem. I sporo czytałem – po rosyjsku o kulturze gruzińskiej. Paradoksalne, żeby w Niemczech cały czas rozmawiać i czytać po rosyjsku. Ciekawe doświadczenie! Zbliża się to wszystko do końca, bo gdzieś za 10 dni wracam do Krakowa. Aż strach pomyśleć, ile w Krakowie mnie czeka zaległości!

Urwałem się stąd na kilka dni na „Warszawską Jesień“ – bardzo była ciekawa. Koncert litewski wypadł bardzo dobrze, a Bacevičius był olbrzymim odkryciem dla publiczności warszawsko-jesiennej. Festiwal przebiegał bardzo sprawnie, jak za najlepszych lat, żadnych śladów kryzysu (widocznie kryzysu nie ma!). A ja – kolejny raz – przekonuję się, że podobnego festiwalu nie ma na świecie, to samo twierdzi Gija Kanczeli. „W. Jesień“ daje bowiem możliwie wszechstronny przegląd tego, co dzieje się na świecie, nie rezygnując z pewnych wartości, które w muzyce są jednak także trwałe.

Buckow, 17.10.1993

Po wielu latach musiałam być świadkiem nieprzyjemnej sytuacji, kiedy podczas „Warszawskiej Jesieni”, został dosłownie wygwizdany utwór Kanczelego. Widziałam bolesną reakcję Krzysztofa. Tym bardziej bolesną, że on czuł – przynajmniej, kiedy ze mną rozmawiał, tak mi się wydało, że w tym konkretnym utworze, tak naprawdę nie było życia, tylko powtarzanie ...

Wrażeniami z kuratorium (Kuratorium Buckower Kunst- und Kulturfőrderverein des Landes Brandenburg) dzieliła się moja matka Ona Narbutienė. Ona, podobnie jak Droba, była członkiem kuratorium. Wydaje się, że kapryśność Krzysztofa szczególnie ujawniła się w niemieckim środowisku, a moja matka w wielu sytuacjach musiała być przysłowiowym amortyzatorem, który utrzymuje ogólną równowagę. Opanowana i tolerancyjna, ona to potrafiła i z humorem przyglądała się sztuczkom Krzysztofa. Oczywistym było, że nie udział w spotkaniach interesował Krzysztofa, ale dwóch członków kuratorium – Gija Kanczeli i – wówczas jeszcze żyjący i mieszkający w Berlinie litewski malarz – Algimantas Švėgžda, który wywarł na Drobie wielkie wrażenie.

Kochana Onulko!

Tobie i Twojej Mamie przesyłam najlepsze życzenia imieninowe – пусть всегда будет O&O! i to wszystko wokół was!!!

Ja również pamięcią powracam do tych spacerów („do tych łąk zielonych“) zwierzynieckimi uliczkami. Boże, niech te uliczki się nie zmieniają, pilnuj tego!
Dzięki za list. Gratuluję sukcesów. Całkowicie się zgadzam, że jesteś „die interessanteste Frau auf dem holperigen Parkett der Neuen Musik” – nie zgadzam się tylko na to koszmarne słowo „Parkett”! Zabić tego pismaka! Ale z drugiej strony – nie zabijać, bo się poznał na Tobie. Więc – niech już żyje.

Strasznie jestem ciekaw Twojej nowej Symfonii – Tres Dei Matris! Kiedy będzie premiera? Czy we Frankfurcie/Oder? A może udałoby mi się pojechać do Frankfurtu na premierę – napisz koniecznie!

Tymczasem serdecznie Was pozdrawiam, całuję – całą Waszą Sagradę Familię!

Wasz Krzysztof

Mielec, 14.07.2003

 

Do Frankfurtu nie pojadę! dzwoniła z biura festiwalowego pani dobrze mówiąca po polsku (chyba w ogóle Polka), że mają kłopoty finansowe i że może mi załatwić tani nocleg w Słubicach, a stamtąd tylko 500 metrów przez most do Frankfurtu. Wizja domu studenckiego w Słubicach i marsz przez Odrę (np. w deszczu, w nocy) na piechotę raczej nie jest zachwycająca. Podziękowałem Pani grzecznie. Mam nadzieję że będziesz miała nagranie, to posłucham u Ciebie w Wilnie.

Mielec, 21.02.2004

Wątpię, by zaoferowano mu dom studencki, a w Słubicach zatrzymał się Litewski Chór Kameralny, który brał udział w przedstawieniu. Do sali koncertowej nie było dalej niż w Paryżu przejść przez Sekwanę z Hôtel de Ville do Dzielnicy Łacińskiej. I najprawdopodobniej nie padało. Ale rozumiem, to nie Paryż. Samotny Krzysztof Droba nocą, w deszczu, na moście do Niemiec ?!

Dwa lata później, w 2006 roku – niesamowite! – zorganizował wykonanie Tres Dei Matris Symphoniae w Krakowie. Jestem mu za to niezmiernie wdzięczna. Była to ostatnia litewsko-polska konferencja, w której uczestniczyła moja już ciężko chora mama. I jej ostatnia podróż.

Cieszę się, że w początkach czerwca mamy szansę się zobaczyć na naszej litewsko-polskiej Konferencji. Jaka szkoda, że bez Twojej śp. Mamy! Proszę, napisz mi, czy przypadkiem nie jest w tym roku 80-ta rocznica Jej urodzin? Zawsze o niej myślę z najwyższym szacunkiem i z najcieplejszą sympatią. I tak też, jak najczulej, myślę o Waszym Domu, którego była OPOKĄ!

e-mail 7.03.2010

Byłam jeszcze bardzo młoda, kiedy Krzysztof Droba pojawił się w naszym domu po raz pierwszy. Gdzieś na początku lat 80., w głębokiej sowieckiej epoce, kiedy mieszkaliśmy na starym mieście. Przypomniał to, pisząc o swoim pierwszym spotkaniu z Peterem Vasksem:

Pamiętam dobrze, jak po którymś koncercie wylądowaliśmy w gościnnym domu rodziny Narbutów, która mieszkała wówczas w starej, malowniczo zapuszczonej dawnej plebanii kościoła św. Anny. Do świtu słuchaliśmy nagrań i rozmawialiśmy. Słuchanie muzyki i rozmowy w takim miejscu (przez okienka w grubych murach o brzasku ukazał się kościół św. Michała, a w tle szemrała wartka Wilejka) stały się, już choćby siłą tradycji, „istotnościowe”, w klimacie spisku narodowo-wyzwoleńczego. Przywiozłem ze sobą płytę nikomu tu jeszcze nie znanej III Symfonii Góreckiego ze Stefanią Woytowicz.

(Sprawozdanie z wakacji, „Ruch Muzyczny” 1996, nr 18, s. 23)

 

Nie mogłam wtedy przewidzieć, ile różnych doświadczeń wniesie do mojego życia ten festiwalowy gość. Przez długie lata trwający żywy związek z Polską, naznaczony sprzecznymi odcieniami postaci Krzysztofa. W listopadzie 2017 roku w Grazu, w przeddzień autorskiego koncertu, po próbie włączyłam telefon i zobaczyłam niespodziewaną wiadomość. Ten związek się urwał.

Ostatni raz spotkaliśmy się w Polsce na „Warszawskiej Jesieni” we wrześniu 2013 roku, kiedy przyjechałam na koncert poświęcony pamięci Andrzeja Chłopeckiego. Był bardzo przygnębiony tą stratą. Rozstaliśmy się w hotelowej windzie. Przez zamykające się drzwi windy widzę jego smutną postać z palcem wskazującym w niebo: „spotkamy się tam”...

Jednak spotkaliśmy się jeszcze w Wilnie. W październiku 2016 roku podczas Bałtyckiej Konferencji Muzykologicznej został odznaczony Medalem Litewskiej Akademii Muzycznej. Po ceremonii nie chciał zostać na konferencji. Był trochę spięty i zdenerwowany. Wyszliśmy. Pojechaliśmy na obiad. Stoły w sali, w której chcieliśmy usiąść, były zarezerwowane, wskazano nam inne miejsce. Zły początek. Zupa wydawała mu się nie wystarczająco gorąca, zażądał, żeby ją podgrzano. Z daniem głównym też było coś nie tak. Po wyjściu ruszyliśmy ulicą Giedymina, odprowadziłam go do hotelu w pobliżu Katedry. Zaproponował jeszcze chwilę posiedzieć – kufel piwa, papieros. Był nastawiony pesymistycznie i sceptycznie. Utrata najbliższych przyjaciół w ostatnich latach bardzo go przygniatała. Tęsknił za tymi ludźmi. Był rozczarowany wieloma sprawami. Nie mógł zaakceptować pewnych przemian dotyczących systemu wartości w poglądach młodych polskich muzykologów. Martwił się o przyszłość „Warszawskiej Jesieni”. Ale chwilami wciąż wkradał się nieco sarkastyczny humor. Wypaliliśmy dużo papierosów – wyszłam około północy.

Podczas tego krótkiego pobytu spotkaliśmy się ponownie przed jego wyjazdem. Kiedy się pożegnałam i wracałam do domu tą samą ulicą Giedymina, z jakiegoś powodu odczuwałam smutek,  ale nie mogłam przeczuć, że rok później Krzysztof Droba zostanie w swojej „małej ojczyźnie” na zawsze.

Wielką radość mi zrobiłaś przewodnikiem po Wilnie T. Venclovy! Jakże ślicznie wydany! Wielkie dzięki!!! (À propos: Venclova kupił mieszkanie w Krakowie i zamierza tu spędzać po kilka miesięcy w roku, no i osiąść na stałe, gdy przejdzie na emeryturę – sam to słyszałem, jak mówił; może mu się to – gdy dostanie Nobla – odmieni...).

No, a cóż ja Ci mogę wysłać? Obrazki z mego Mielca (który grzech porównywać z Twoim Wilnem!) – ale taki ten Mielec już jest, tu jestem sobą i u siebie. Na pocztówce zobaczysz na horyzoncie lasy. Te lasy ciągną się prawie bez przerwy przez 60 kilometrów (Puszcza Sandomierska) – aż do Leżajska (sławna bazylika ze wspaniałymi oryginalnymi barokowymi organami). Babcia Drobowa przed I wojną światową (na początku XX w.) corocznie udawała się tam na pielgrzymkę piechotą. Zresztą umarła przed moim urodzeniem mając grubo ponad 80 lat. A ja te jej pielgrzymki i trasy, które przebywała czuję w swoich kościach. Tak to już jest z „małymi ojczyznami” i z własnymi przodkami. Moje dziedzictwo...

Mielec, 14.09.2001

Kiedyś przechodząc koło domu na Zwierzyńcu, pod balkonem, pod którym rok temu schowaliśmy się przed deszczem, Krzysztof mi o tym przypomniał, a ja miałam nieostrożność zwątpić w to, czym go strasznie rozczarowałam: „jak to, nie pamiętasz tego domu ?!”

...Teraz pamiętam. Nie tylko ten dom. Z uśmiechem i wdzięcznością.

Wilno, 24.07.2020