Z Krzysztofem Drobą rozmawia Andrzej Mądro
Andrzej Mądro: Kameralistyka zwykle cieszy się w Polsce mniejszym zainteresowaniem publiczności niż twórczość wielkoobsadowa. Co więcej, w porównaniu z innymi krajami u nas zdecydowanie mniejszą wagę przykłada się do wykonawstwa muzyki kameralnej. Dlaczego?
Krzysztof Droba: Tam gdzie lepiej wyedukowane muzycznie społeczeństwo, tam sytuacja kameralistyki będzie lepsza. I w ogóle wszelkiej, klasycznie rozumianej, muzyki. Muzyka to pewnego rodzaju język i żeby chcieć rozmawiać tym językiem należy się go nauczyć, a przynajmniej próbować uczyć. Do tego wcale nie trzeba szczególnych zdolności, rzadko zdarzają się przypadki całkowitej niewrażliwości na dźwięki, czy głuchoty muzycznej. Czy nie jest zastanawiająca popularność programów telewizyjnych, w których wszyscy chcą śpiewać? To oczywiście amatorszczyzna, ale powinna dawać do myślenia, że potrzeba muzyki w życiu człowieka jest ogromna. Nie ma społeczeństw głuchych, są natomiast społeczeństwa niewyedukowane muzycznie. U nas np. nie przynosi wstydu chwalenie się analfabetyzmem muzycznym, ludzie uchodzący za kulturalnych bez żenady mówią: „ja tam na muzyce się nie znam!”. Miałem okazję obserwowania edukacji muzycznej w Islandii. Tam prawie każde dziecko uczy się grania na najrozmaitszych instrumentach. Dla samej przyjemności muzykowania! Ta przyjemność jest tam usankcjonowana społecznie, kulturalny Islandczyk nigdy by głośno nie powiedział „e, ja tam nie znam się na muzyce”. A muzyka kameralna to szczególny rodzaj obcowania – jak by powiedział ksiądz Tischner – „w żywiole piękna”. Warto oswajać się, „osłuchiwać” z tą muzyką. Tak, kameralistyka wymaga odbiorcy lepiej „osłuchanego”. Ale warto wstąpić do tego klubu, bo według mnie o wiele więcej arcydzieł powstało w gatunkach kameralnych niż symfonicznych czy oratoryjnych.
– Wielkie dzieła symfoniczne czy teatralno-operowe obliczone są zwykle na szerszą publiczność, na wielkie wydarzenie. Czy uważa Pan, że twórczość kameralna daje kompozytorowi szansę na wypowiedź bardziej osobistą, czy nawet intymną?
– Tak. Funkcje muzyki symfonicznej są inne od kameralnej. Kilka osób grających muzykę tworzy specyficzną wspólnotę, inną od orkiestry. Inaczej się mówi w małym gronie, inaczej w dużej gromadzie. Kameralistyka to rozmowa prowadzona w zaufaniu. Bardzo jest mi bliski ten właśnie aspekt muzyki kameralnej. To, że dzisiaj Kronos Quartet gra przed parotysięczną publiką rozmija się z istotą, z duchem kwartetu. A w człowieku drzemie potrzeba intymnego obcowania z muzyką i to cudownie potrafi zaspokoić ars cameralis.
– Spośród wszystkich gatunków kameralnych najwyższą rangę wydaje się mieć kwartet smyczkowy. W 2006 rok cały jeden dzień „Warszawskiej Jesieni”, od rana do nocy, wypełniły właśnie polskie kwartety. To była Pańska idea. Na czym polega fenomen popularności tego gatunku wśród polskich kompozytorów współczesnych?
– W Polsce powstało dużo dobrych zespołów. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu ich nie było, dopiero wraz z pojawieniem się wyspecjalizowanych, rzeczywiście profesjonalnych kwartetów jak Kwartet Wilanowski, później Kwartet Śląski, czy krakowski Kwartet DAFO, zaczęto taką muzykę uprawiać intensywniej. Najpierw musi istnieć jakaś baza wykonawcza. Jeżeli kompozytor słyszy dobry zespół, to nabiera apetytu na pisanie. Sprawdzenie się w małej obsadzie jest artystycznie wymagające, ale i kuszące zarazem. Te cztery instrumenty idealnie wypełniają całe spektrum dźwiękowe i zapewniają, pod każdym względem, harmonię elementów muzycznych. Jednocześnie są otwarte na nowe możliwości brzmieniowe, co dla współczesnego kompozytora jest niezwykle inspirujące. Część twórczości kwartetowej ma charakter wręcz laboratoryjny, a kameralistyka jest świetna do testowania pomysłów.
– Zaliczyłby Pan do tego typu twórczości kwartety Pendereckiego?
– Tak, również np. Witolda Szalonka. Jestem zresztą przekonany, że oba kwartety Pendereckiego już na stałe weszły do literatury i zostaną w historii muzyki. Są sprzed kilkudziesięciu lat, a w ogóle się „nie zestarzały”. To sonorystyczne arcydziełka.
– W latach 70. i 80. organizował Pan szereg festiwali – w Stalowej Woli, w Baranowie Sandomierskim i w Sandomierzu, które zorientowane były głównie na twórczość kameralną. Wydarzenia te zachowano w pamięci jako wręcz kultowe…
– Bo tam chodziło o wyedukowanie sobie słuchacza, wytworzenie takiej wspólnoty koncertowej, w której czujemy się dobrze, i w której wszyscy mogą aktywnie uczestniczyć w muzyce. Stąd różne formy eksperymentalne, warsztaty, kursy kompozytorskie dla młodzieży. To one pozwalały aktywnie uczestniczyć w tych projektach. Były też koncerty z muzyką klasyczną, np. wszystkie sonaty skrzypcowe Ivesa, Brahmsa; i to grane bez przerw! Należało tylko wcześniej wytłumaczyć, objaśnić, apelować do dobrej woli słuchaczy, żeby na tę godzinę potrafili się skupić, weszli w odpowiedni stan umysłu, słowem: zaprzyjaźnili się. Nawet dzieci wytrzymywały dwie godziny Liszta!
– Jak to wygląda dziś? Czy przez te lata odbiór i popularność takiej muzyki zmieniły się znacząco?
– Co to w ogóle znaczy popularny?! Absolutnie nie przyjmuję tego do wiadomości, nie możemy być więźniami takiego myślenia. Trzeba z góry założyć, że muzyka artystyczna nie jest dla każdego. Tych, którzy są otwarci i czują potrzebę sztuki należy podciągać do wyższego poziomu, ale nie wolno sugerować się gustem publiczności! I to powinien każdy zespół i każdy muzyk mieć na uwadze. Publiczność należy sobie wychować. Człowiek z natury jest chłonny, otwarty i ciekawy, więc kiedy przychodzę z czymś nowym do niego, to muszę go do tego przekonać. Żyjemy w rzeczywistości, którą rządzi rynek, ale, parafrazując słowa Ivesa, dopóki są ludzie, którzy chcą żyć ze sztuki, to sztuki nie będzie. Choć pokusa jest silna, nie dla rynku żyje artysta. Prawdziwa sztuka musi być bezinteresowna.
– Jak rokuje Pan przyszłości muzyki kameralnej?; jak odnosi się Pan do nowatorskich projektów wykonawczych jak np. litewski Kwartet Laptopowy „20.21”? Czy takie pomysły godzą w ideę kameralistyki?
– Nie godzą, bo jeśli spotyka się kilkoro ludzi po to, żeby pomuzykować, „podziałać” muzycznie i sprawia im to przyjemność, a mnie zaciekawia, to doprawdy drugorzędną sprawą jest instrumentarium, medium. Choć sam mam raczej konserwatywny gust, to przecież staram się być otwarty na nowe. Przyjaźnię się z wieloma tzw. progresywnymi twórcami, a to uczy otwartości na nowe światy. To też jest pasjonujące, choć ma miejsce poza tradycyjnie pojmowanym „żywiołem piękna”.
– Jak będzie wobec tego funkcjonować tradycyjna linia kameralistyki?
– Ona zawsze będzie istnieć, ponieważ daje przyjemność jedyną w swoim rodzaju. Nie wyobrażam sobie życia, w którym nagle, zamiast galerii malarstwa, pozostałyby jedynie jej wirtualne namiastki. Człowiek zawsze będzie czuł chęć zobaczenia Piety Michała Anioła „na żywo”. Dlaczego miałbym się pozbawić możliwości obcowania z kameralistyką Brahmsa, którego twórczość stanowi w tej dziedzinie szczyt, albo na przykład Mendelssohna, z jego absolutnie genialnym Oktetem? To nie może zniknąć! Owszem, grono ludzi uczestniczących w takiej sztuce pozostanie małe. Prawdziwe rozumienie sztuki dane jest ograniczonemu procentowi ludzi i tylko oni mają możliwość głębokiego wejścia w ten świat. Dla innych taka muzyka to tylko przyjemne łaskotanie. Ale nie narzekajmy: przecież dookoła festiwal za festiwalem, koncert za koncertem. Sztuka wysoka zapewne pozostanie niszowa i nie wejdzie do obiegu masowego, do „telewizora”. Wejście do „telewizora” wszystko zmienia: rzecz poważna w swej istocie staje się idiotyzmem, musi być przykrojona, sformatowana do tego masowego środka rażenia, a potem i tak puszczają to wszystko o drugiej w nocy. Ja bym się tym nie przejmował…
rozmawiał Andrzej Mądro