(Hannelore Gerlach gewidmet)
Włosko brzmiące nazwisko — Kanczeli — usłyszałem z ust bułgarskich przyjaciół podczas któregoś z dwóch moich pobytów w Sofii, więc albo w 1980, albo 1981. Pamiętam scenerię: pokoncertowa balanga w starym, wygodnym mieszkaniu przy ulicy Angeł Kanczew u Marii Popowej. W gwarze podlewanym domowym winem Mania dzieli się zachwytem nad muzyką, którą niedawno usłyszała w Moskwie. — Taka wspaniała muzyka, a my o jej istnieniu nawet nie wiemy! Mania włącza muzykę, dźwięki orkiestry mieszają się z gwarem i słodkawo-gorzko-ziołowym, gęstym winem ze słonecznych stoków Pirinu. Zapamiętuję nazwisko Kanczeli — nie Włoch, Gruzin.
Potem w pierwszej połowie lat 80., zaraz po stanie wojennym, staram się zdobyć płyty z symfoniami Kanczelego. Wcale to nie jest takie łatwe, ale jakoś do mnie docierają przez rosyjskich przyjaciół, razem z symfoniami Aweta Terteriana. Słucham ich ze studentami, puszczam Andrzejowi Chłopeckiemu. Na żywo usłyszę muzykę Kanczelego po raz pierwszy w 1986 roku na Warszawskiej Jesieni, będzie to VI Symfonia. Poruszające doznanie! I ruszyło nawet Stefana Kisielewskiego.
Warszawska Jesień (...) to już kawał naszej historii, i to nie tylko muzycznej, bo światopoglądowo... politycznej. Pamiętamy różne spory kompetencyjne i estetyczne z panem Chrennikowem, dziś chyba należące do niepowtarzalnej przeszłości, skoro na festiwalu roiło się od radzieckich wykonawców oraz utworów. (...) Arcyambitnym zamiarem koncepcyjnym, ukoronowanym, mimo początkowych lirycznych utknięć, porywającym napięciem zaimponować musiał w VI Symfonii Gija Kanczeli. A więc skończyły się zastępcze, pozorowane i jałowe spory o „formalizm" i „realizm", zatryumfowała twórczość![1]
Również surowa zazwyczaj Dorota Szwarcman była jakby poruszona:
Państwowa Orkiestra Symfoniczna Gruzji pod batutą Dżansuga Kachidze przyjeżdża wreszcie po pięciu latach. Mieli grać w 1981 roku m.in. „Góry” Lasonia i V Symfonię Giji Kanczelego. Nie udało się. Teraz, jakby w rekompensacie, przywożą inne dzieła tych autorów — Lasonia II Symfonię „Koncertującą” na fortepian (Eugeniusz Knapik) i orkiestrę, a Kanczelego VI Symfonię. (...) coś delikatnego, osobistego i bliskiego, gniecione stukilowym ciężarem... Można nazwać tę muzykę plakatem, ale z pewnością nie trywialnym (choć zrytmizowane tutti kojarzy się niektórym z V Symfonią Beethovena). Nawet z takiego punktu widzenia jest to muzyka osobliwa. Ale publiczność ją rozumie i nagradza obecnego na sali kompozytora ogromną owacją. Właściwie nie ma się po tym ochoty na słuchanie czegoś innego[2].
Delikatny, osobisty, bliski i ... plakat? – widać tę walkę recenzentki, żeby nie ulec wzruszeniu, i w końcu kapitulację.
VI Symfonia wykonana w 1986 roku na Warszawskiej Jesieni zapadła mi w myśli, serce — a uczynki? Ich ślad odnaleźć można na moim sandomierskim festiwalu Collectanea w roku 1989, gdzie w części seminaryjnej studenci krakowskiej Akademii Muzycznej przedstawili referaty i komunikaty o symfonice Giji Kanczelego.
Następne żywe spotkanie z muzyką Kanczelego to Warszawska Jesień w 1991 i jego oratorium Jasny smutek na dwa soprany chłopięce, chór chłopięcy i orkiestrę (z 1985 roku) do tekstów Galaktiona Tabidze, Johanna Wolfganga Goethego, Williama Shakespeare’a i Aleksandra Puszkina — dzieło zamówione przez lipski Gewandhaus z okazji „40. rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem” i „poświęcone wszystkim dzieciom, które padły ofiarom wojny”. Może wykonanie nie było dość przekonywające (Poznański Chór Chłopięcy, Orkiestra Filharmonii Pomorskiej pod dyrekcją Michaela Zilma), może źle odczytałem dedykację (jako manifest ideologiczny), może doszło do tego skrępowanie, dość, że nie podszedłem do kompozytora, nie przedstawiłem się i nie pogadałem, na co od dawna miałem wielką ochotę. Mam w oczach, jak we foyer Filharmonii Narodowej, po prawej stronie od wejścia, stoi przy wysokim stoliku i samotnie pije kawę Kanczeli. Idealna sytuacja do nawiązania kontaktu, a ja walczę ze sobą — podejść, nie podejść... I nie podchodzę.
W pojawieniu się muzyki Kanczelego na następnych Warszawskich Jesieniach miałem już pewien swój udział — zarówno w cyklu Życie bez Bożego Narodzenia w 1995 roku (wtedy szczególnym przeżyciem stały się Modlitwy nocne w interpretacji Kwartetu Śląskiego), jak i w obecności na Jesieni w roku 1997 Valse boston z Januszem Olejniczakiem i Polską Orkiestrą Radiową pod dyrekcją Wojciecha Michniewskiego.
Ale przedtem doszło do spotkania twarzą w twarz. A stało się to tak. Sumienna badaczka współczesnej muzyki radzieckiej, którą szczególnie pasjonowały losy narodowych kultur muzycznych republik ZSRR —Hannelore Gerlach — objęła po zjednoczeniu Niemiec ważne stanowiska w ministerstwie kultury landu Brandenburgii. Z jej inicjatywy powstała Fundacja i Kuratorium, które miały w Brandenburgii budować pomosty muzyczne między Wschodem i Zachodem. Do międzynarodowego Kuratorium (przy Kunst- und Kulturförderverein) Hannelore Gerlach zaprosiła m.in. Giję Kanczelego. W Kuratorium znalazłem się i ja. To grono ludzi pracowało przez 10 lat (1992–2002) i myślę, że wiele dobrego zdziałało, a każdy z kuratorów mógł zostawić swój (chciałoby się wierzyć) trwały ślad. Na przykład jedną z propozycji Giji Kanczelego był projekt „Kaukasischer Frieden”. Polegał na stworzeniu orkiestry z młodych muzyków, studentów konserwatoriów w Baku, Erywaniu i Tbilisi, oraz przygotowaniu z nimi programu koncertowego złożonego z reprezentatywnych utworów starszych i młodszych kompozytorów azerskich, ormiańskich i gruzińskich. Tak powstała Transkaukasisches Kammerorchester, która po obozie kondycyjnym w Niemczech ruszyła w trasę koncertową po Brandenburgii i Berlinie.
Gdy obok siebie usiadła młodzież z krajów będących w ustawicznych konfliktach, żyjących we wzajemnej nienawiści, uświęcona teraz komunią muzykowania, czuło się, że świat staje się — choćby na tę chwilę — lepszy, a trochę dęte hasła towarzyszące projektowi „Musik kennt keine Grenzen”, „Kaukasische Frieden” — brzmią poruszająco prawdziwie. I to wszystko dzięki autorytetowi, jakim się cieszy na Zakaukaziu Gija Kanczeli, dzięki jego koncyliacyjnej charyzmie i pełnej bezinteresowności. Są ludzie, którzy samą swoją obecnością czynią pokój — takim jest Gija Kanczeli. Nie raz doświadczałem tej jego charyzmy — in terra pax! — na obradach Kuratorium i nie tylko.
Przed przyjazdem Giji Kanczelego do krakowskiej Akademii Muzycznej w styczniu 1995 na wykłady o swojej twórczości badałem, jak chciałby spędzić wolny czas: czy chciałby zwiedzać zabytki Krakowa, a może chce zobaczyć Tatry; co woli — kulturę czy naturę? Gija milczał, a po chwili: — „Co wolałbym, co chciałbym?... Żeby wszyscy ludzie wzajemnie się kochali” — powiedział z zadumą i jak najpoważniej.]
A więc od roku 1992 spotykaliśmy się wiosną i jesienią, a po przeniesieniu się Kanczelego z Berlina do Antwerpii coraz rzadziej, w urokliwym, podberlińskim uzdrowisku (Buckow/Märkische Schweiz), gdzie wśród lasów i jezior programowaliśmy działania i imprezy muzyczne, których nadrzędną ideą były owe pomosty między Wschodem i Zachodem. Wielogodzinne posiedzenia poświęcone przekładaniu szlachetnych idei na prozę działań organizacyjnych rodziły w nas nieprzepartą potrzebę „urywania się” na papierosa. A im więcej na naradach było o drobiazgach technicznych, tym silniejszą odczuwaliśmy potrzebę mówienia — na stronie — o sztuce i życiu. I to, co mówił Kanczeli, zacząłem w końcu za jego zgodą notować.
Książkę Natalii Zejfas ofiarował mi Gija Kanczeli z dedykacją na drugim zebraniu Kuratorium w Buckow, 25 października 1992. Szczególna wrażliwość interpretacyjna autorki, pasja zgłębiania znaczeń, sensów i wartości muzyki Kanczelego, przy uwzględnieniu szerokiego kontekstu kultury gruzińskiej, stanowią o wyjątkowej wartości tej 280-stronnicowej monografii.
Muzyka Kanczelego należy do tych, które weszły do mojego życia i mają w nim swój — raz większy, raz mniejszy — udział. Zarówno egzystencjalny, jak esencjalny. Stając się częścią mego życia, nabrała charakteru autobiograficznego. Muzyka autobiograficzna — czyli bardzo osobista w pewnych momentach, czy na pewnych etapach życia (a może na całe życie?). Musica personalissima — wcale nie wyłącznie ze względu na swą wartość artystyczną. W żadnym razie nie jest to jedyna muzyka, która mnie fascynuje, którą lubię, podziwiam, szanuję, doceniam. Muzyka autobiograficzna to ta, która jakoś przedziwnie się ze mną wiąże dziesiątkiem sytuacji i zdarzeń, historii i historyjek często tylko towarzyszących muzyce. Bywa że w przyjaźni z twórcą i w cieple jego żywej obecności. Ale w centrum takiej ‘muzyki autobiograficznej’ jest zawsze przeżycie, olśnienie muzyką. Olśnieniem w spotkaniu z muzyką Kanczelego było — przygotowane zapamiętanym gorzko-słodkim smakiem bułgarskiego wina — przeżycie VI Symfonii na Warszawskiej Jesieni. To są sprawy zbyt intymne, żeby je — ot, tak — wykładać, powiem jedno: muzyka, która weszła w moje życie sama bywa czyjąś autobiografią. Tak było z Ivesem i przeżyciem jego sonat skrzypcowych (w interpretacji Aurelego Błaszczoka i Eugeniusza Knapika), lvesem, który kategorycznie stwierdzał, że „sztuka pochodzi wprost z serca, z doświadczenia życia, z myślenia o życiu i jego przeżywania”. Tak było z Kutavičiusem, gdy po raz pierwszy słuchałem z taśmy — w jego obecności i wprost z jego duszy płynących — Ostatnich obrzędów pogańskich; tak było z VI Symfonią Kanczelego... I jeszcze jedno: muzyka, z którą wchodzę w tak intymne związki jest zazwyczaj przesłaniem twórców nie fetyszyzujących sztuki. Czesław Miłosz w ostatnich słowach ostatniego wywiadu mówił: „Sztuka jest w ogóle bardzo podejrzana. (...) Uważam, że zwykła dobroć jest więcej warta”[3]. Muzyka autobiograficzna, tak mi potrzebna do życia, może nie zawsze jest piękna, ale zawsze promieniuje z niej „zwykła dobroć”.
O symfonice i VI Symfonii Kanczelego bardzo prawdziwie pisał bliski mu duchem Alfred Schnittke:
Symfonia — to przede wszystkim znacząca i swobodna muzyczna wypowiedź i dopiero w drugiej kolejności forma (choć bez formy nie ma symfonii). W dzisiejszych czasach poszukiwań nowych form i sensów, kiedy wiele charakterystycznych cech tradycyjnego symfonizmu (dramatycznie pomyślane allegro sonatowe, kontrast części, praca motywiczno-tematyczna) wydają się konwencjonalne i przestarzałe, prawdziwa symfonia może mieć za każdym razem inną, wciąż nową, niepowtarzalną formę, jak to ma miejsce we wszystkich udanych próbach współczesnego symfonizmu (...). Takie są i symfonie Kanczelego: łączy je język kompozytora, a forma każdej z nich jest niepowtarzalna. Powoli i organicznie, poza wszystkimi umownościami, tworzy się przy tym indywidualny styl kompozytora, szlifują się niepowtarzalne rysy, wśród których zadziwia przede wszystkim poczucie rytmu wolnego od periodyczności: od pierwszych dźwięków odrywamy się od realnego, periodycznie rozczłonkowanego czasu i wchodzimy w płynący jak obłok czas nieskończoności. Kompozytorzy obdarzeni tym rzadkim darem skłonni są zazwyczaj do naruszania «normalnych» proporcji czasowych — albo w stronę maksymalnego ścieśnienia każdej chwili i skracania utworów (Chopin, Skriabin, Webern), albo w stronę medytacyjnego, „rozrzedzenia” zdarzeń i wydłużania utworów (Schubert, Wagner, Bruckner, Stockhausen). W symfoniach Kanczelego mamy swoiste połączenie jednego z drugim: przez stosunkowo krótki czas (20-30 minut powolnej muzyki) przeżywamy całe życie, lub całą historię. Nie odczuwamy jednak przepływu czasu, zupełnie jak w samolocie, nie odczuwając szybkości, szybujemy ponad przestrzenią muzyczną— czasem.
Tak zbudowana jest i VI Symfonia Kanczelego. Przenikający ją— jak obraz niezmiennej przyrody — dźwięczny refren dwóch solowych altówek związuje cały łańcuch kontrastowych epizodów: oto drżący, urywany oddech życia, oto skupione rozmyślania, oto nieoczekiwany spazm, oto tragiczny kondukt pogrzebowy, oto uderzenia nieznanej złej siły, oto liryczne olśnienie, oto oszalała przemoc, oto dumny stoicyzm pokory — wszystko to przechodzi przed nami kolejno (a kiedy indziej także jednocześnie, w wielowymiarowym kontrapunkcie) — i nie wiemy, kiedy i gdzie miały miejsce te wydarzenia, pomiędzy którymi są wieki, i które dane nam są nie w sposób wyczerpujący, ale w urywanych momentach (jak zresztą zdarza się wszystko w życiu). I nie możemy nie wierzyć w realność tego świata, odkrywającego się nam w swej pięknej „bezkształtności”, i chcemy wejść do niego jeszcze raz, i zrozumieć to, czego nie zrozumieliśmy za pierwszym razem, dosłuchać to, czego nie dosłyszeliśmy...[4].
Przy innej okazji, w rozmowie z Aleksandrem lwaszkinem, pytany o rówieśników, których szczególnie ceni, Schnittke wylicza m.in. Walentina Silwestrowa i Giję Kanczelego:
A.I. — Wymieniasz Silwestrowa i Kanczelego. Lecz oni są bardzo różni. Silwestrow — coś czysto muzycznego, idącego, być może, od Weberna. Kanczeli, przeciwnie, zawsze troszkę coś pozamuzycznego... Dla niektórych monumentalna monolityczność jego muzyki obraca się w jednostajność [monotonię].
A. Sch. — Co się tyczy jednostajności: odnoszę się do tego spokojnie. Przypomnij sobie, co się pisało o mazurkach Chopina, w ogóle o Chopinie. Co to za kompozytor, który pozostaje taki sam przez dwadzieścia lat. Pierwszy i ostatni mazurek to rzekomo jedno i to samo. Współcześni chcą, żeby ciągle było coś niespodziewanego. A dla mnie to, co robi Kanczeli — choć nie rozwija się w tradycyjnym sensie — i tak jest na swój sposób bogate [pełnokrwiste]. To coś innego — w porównaniu z tym, co robi Silwestrow, innego w porównaniu z kimkolwiek. Także i to, że w jego symfoniach jest wpływ muzyki filmowej — to nie minus. To jego styl, jego specyfika. Dzisiaj — to muzyka filmowa, a sto pięćdziesiąt lat temu — walce. Czas zawsze przekazuje kompozytorowi — prócz właściwości [cech] leżących poza tym czasem — jeszcze i właściwości podyktowane tym właśnie czasem. Jeśli by Webern urodził się nie w swoim czasie lecz siedemdziesiąt lat wcześniej, z pewnością byłby podobny do Chopina[5].
Poniżej drukowane rozmowy z Giją Kanczelim są śladem spotkań w latach 1993-1994. Jako pierwsza jest tu rozmowa późniejsza, prowadzona wieczorem i w nocy 18 czerwca 1994 po dniu obrad Kuratorium. Druga — z jesieni 1993 — to efekt kilku spotkań w Buckow i Berlinie. W wersji podanej do druku zredukowałem i ograniczyłem do minimum zapis moich pytań. Nagranych rozmów z Kanczelim jest więcej (również z mego pobytu w Antwerpii), ale te z początków naszej znajomości są najobszerniejsze i, w moim przekonaniu, najistotniejsze. A poza tym — co ważne — pierwsze kontakty z Kanczelim zawdzięczam Hannelore Gerlach, więc wybór rozmów podyktowany został wdzięcznością i chęcią zadedykowania ich Hannelorze.
I. Buckow, 18 czerwca 1994
Dzieciństwo
G. Kanczeli: Ojciec był lekarzem pediatrą, z czasem został profesorem w tbiliskim Instytucie Medycznym. Kochał swój zawód i bardzo dużo pracował. Matka zajmowała się domem i wychowaniem dzieci. Szczególnie trudno było jej w czasie wojny, gdy ojca zabrano na front. Kierował wojskowymi szpitalami, naprzód pod Moskwą, potem pod Charkowem. Ale ja tamte lata wspominam dziś jako najszczęśliwsze. Wysyłano mnie wtedy do rodziny ojca na wieś, gdzie każdego roku spędzałem 5, 6 czy nawet 7 miesięcy. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni; na zimę wracałem do Tbilisi. Przyjaźniłem się z moimi rówieśnikami, żyłem życiem wsi. Dzień pracy zaczynał się ze wschodem słońca. Nie było maszyn, elektryczności, jedzenie przygotowywało się na ogniu. Mężczyźni wyjeżdżali na parę tygodni do lasu, żeby przywieźć drewno na opał, zrobić zapasy na zimę. To, że doświadczyłem tego trudnego, wiejskiego życia z pewnością odegrało ważną rolę. W każdym razie wspominam je z wielką miłością, choć i z bólem.
K. Droba: Dlaczego z bólem?
Ból się pojawia, gdy pomyślę, jak ciężko pracowali nasi chłopi i jak to ich życie było dalekie od poziomu, w którym żyli chłopi w cywilizowanych krajach na świecie. Chociaż, czy ja wiem... może w tym było i szczęście, że żyli tak daleko od cywilizacji. Do tej wsi trzeba było iść na piechotę cały dzień z miasteczka, do którego dojeżdżała kolej. Rano wsadzano mnie, babcię i jej siostrę do furki ciągniętej przez dwa muły i wieczorem zajeżdżaliśmy do wsi. Po pół roku to samo w odwrotną stronę, w miasteczku wsiadaliśmy do pociągu i wracali do domu w Tbilisi.
Po wojnie ojciec wrócił, znów pracował w Instytucie i zaczął pisać dysertację doktorską. Pracował nad nią 17 lat! Temat wybrał sobie bardzo trudny i ciężki: rozwój fizyczny gruzińskich dzieci i młodzieży. W ciągu tych 17 lat jeździł po wszystkich prowincjach Gruzji i badał dzieci, przeprowadzał pomiary wzrostu, wagi, rozstawu oczu itd., a potem wieczorami w domu siedział i obliczał, obliczał, obliczał. Żyliśmy w takim państwie, że wyników nie mógł opublikować: stan zdrowia ludności objęty był tajemnicą. Ojciec miał prawo obronić pracę, ale o jej opublikowaniu nie mogło być mowy. Razem z matką pytaliśmy, dlaczego wybrał taki właśnie temat, w dodatku tak pracochłonny, podczas gdy inni swoje prace kończyli w parę lat. A ojciec odpowiadał, że za jakiś czas, za 20 czy 50 lat, ktoś inny przeprowadzi podobne badania i wtedy jego praca będzie potrzebna do porównania, do zrozumienia procesu zmian, jak i o ile gdzieś się polepszyło, a gdzie pogorszyło. Mówię o tym, żeby uzmysłowić Panu, jak memu ojcu było ciężko i jak uczciwie i odpowiedzialnie odnosił się do swojej pracy.
W Gruzji rodzina ma ogromne znaczenie. Rodzina to u nas nie tylko ojciec i matka, również ich bracia i siostry ze swoimi rodzinami. Więź rodzinna, przyjaźń rodzinna ma wielkie znaczenie. Bardzo często zbieraliśmy się u dziadków ze strony i ojca i mamy — zawsze było od 25 do 30 ludzi. W Gruzji jest wiele braków, ale nie godności ludzkiej. Gruzini umieją podać rękę, gdy komuś jest trudno. To dotyczy nie tylko rodziny, to mogą być sąsiedzi, znajomi a nawet nieznajomi. Natomiast więź, przyjaźń rodzinna jest u nas czymś organicznym.
Stalin
Gdy umarł Stalin miałem 18 lat. W szkole zapanowała żałoba, nauczyciele płakali — koniec świata, umarł Stalin, co teraz z nami będzie? Też bardzo to mocno przeżywałem. Ze szkoły poszedłem do wujka — wybitnego chirurga, profesora, sam nie miał dzieci więc bardzo mnie kochał i traktował jak syna. Wujek mieszkał niedaleko szkoły. Ja w takim tragicznym, żałobnym nastroju, a wujek ożywiony, w bardzo dobrym humorze. Więc pytam go: — co, nie wiesz, co się słało? — A co się stało? — Jak to co? — umarł Stalin! — No i mam się z tego powodu martwić? Oburzyło mnie to do głębi, czemu dałem odpowiedni wyraz. A wujek zaczął krzyczeć i wyrzucił mnie z domu — won, żeby twoja noga tu więcej nie postała!
Opowiedziałem o tym wzburzony ojcu, na co ojciec: — nie dziw się wujkowi, ty nic nie wiesz, myśmy ci o niczym nie mówili.
Taka była moja inicjacja. Rodzice przedtem ani słowem nie zdradzali przede mną i moją starszą siostrą prawdy o Stalinie. Szkoła wychowywała nas w kulcie Stalina, to była religia i ja w nią wierzyłem.
Rodzice i moja muzyka
Ojciec bardzo chciał, żebym został lekarzem, żebym studiował w Instytucie Medycznym i po ukończeniu średniej szkoły popadłem z nim w konflikt. Pytałem: dlaczego chcesz, żebym koniecznie został lekarzem? —Popatrz, jaka u mnie wielka biblioteka medyczna. — No dobrze, ale przecież nie mogę tylko dlatego, że masz dużą bibliotekę iść na kierunek, który mnie nie pasjonuje. Wstąpiłem na geologię i ojcu trudno było pojąć, dlaczego zachciało mi się geologii, a nie medycyny.
A dlaczego właśnie geologia?
Tego sam nie wiem, pewnie dlatego, że to był wtedy modny kierunek, studenci geologii — tylko oni! — nosili specjalne uniformy z pagonami. Szkołę średnią skończyłem z medalem i mogłem sobie wybrać dowolny kierunek studiów bez egzaminu. A gdy zacząłem zajmować się muzyką humor ojcu się już całkiem popsuł, bo nie mógł z kolei zrozumieć dlaczego rzuciłem geologię. Gdy potem przyszedł na mój pierwszy koncert jego wątpliwości może się trochę rozwiały, ale pytał moich przyjaciół: — Podobała się wam jego muzyka? Bo ja nic nie rozumiem...
Mama, gdy uczyłem się w Konserwatorium i zaraz potem, zaczęła chorować, miała udar mózgu, nie wychodziła z domu. Kiedy się dowiedziała, że jakieś moje utwory będą w radiu, powiedzmy w piątek o czwartej, to przygotowywała się do słuchania, siadała koło radia. Nadawali Largo i Allegro na orkiestrę smyczkową czy I Symfonię. Zaczynała słuchać i po trzech minutach mówiła: — Proszę, wyłączcie, ja tego słuchać więcej nie mogę. I tak za każdym razem: znów miała być audycja z moją muzyką, znów się przygotowywała. Uprzedzałem ją: nie spodoba ci się, nie będziesz tego słuchać. —Choćby początek, prosiła. Czekała wciąż z nadzieją, że wreszcie coś jej się spodoba. Tacy byli moi Rodzice.
Mam też siostrę. Starsza ode mnie, żyje teraz w Tbilisi. To moja jedyna rzeczywista tragedia, że ją tam samą zostawiłem. Pomagam jej, ale nie o to chodzi. Żyliśmy w jednym domu, moje dzieci rosły przy niej — ona jest samotna. Jestem bardzo wdzięczny moim przyjaciołom, którzy wszystko robią, żeby nie była taka samotna.
Pan się pytał, czym są w Gruzji przyjaciele? To wielka życiowa zdobycz, wielkie dobro. Nie ma mnie tam od paru lat i jeśli wracam, to przede wszystkim ze względu na przyjaciół. Bez nich bardzo trudno mi żyć. Nie jestem w tym wieku, żeby zdobywać nowych przyjaciół. A poza tym przyjaźń w Gruzji jest zupełnie czymś innym, niż tutaj, czymś wyjątkowym, jedynym.
Ojczyzna
Pyta Pan czym dla mnie jest Gruzja? No, to moja ojczyzna. W odróżnieniu do wielu rodaków, bardziej krytycznie odnoszę się do mego narodu. W krytycyzmie nie widzę niczego złego. Kocham mój naród, moją ojczyznę — ale na tyle ile kocham, na tyle i nie kocham. Np. ostatnio pojawiła się tendencja, żeby wszystko zwalać na Rosję, na 70 lat ZSRR. Świetnie rozumiem, że powody tego są bezsporne i obiektywne. Nie wolno jednak zwalać absolutnie wszystkiego na innych, trzeba i samemu czuć się odpowiedzialnym za zło. To do czego doszło ostatnio w Gruzji to rezultat niezrozumiałego dla mnie nacjonalizmu, który nagle rozkwitł. To bardzo złożony problem.
Co dla Pana znaczy być Gruzinem?
Kiedy wspominam moją wieś i tamtych chłopów, wtedy mogę się chlubić, że wywodzę się z tego narodu. Kiedy myślę o mityngach zwoływanych przez byłego prezydenta Gamsachurdię, na które przychodziły tysiące ludzi zupełnie podobnych do łych, którzy stawali przed Saddamem Husajnem — wtedy wstydziłem się, że jestem Gruzinem. Więc nie mogę powiedzieć prosto, że jestem dumny, że się chlubię itp. Myślę, że każdy człowiek powinien kochać swoją ojczyznę milcząc, nie obnosząc się z tą miłością. Zawsze mnie drażnili i nigdy nie wierzyłem tym, którzy na miłości do ojczyzny, na patriotyzmie budowali swoją twórczość i kariery. Nigdy nie uważałem, żeby tacy ludzie mogli stworzyć coś rzeczywiście pożytecznego i prawdziwego. Moi przyjaciele w Gruzji, twórcy autentyczni — reżyserzy, malarze, muzycy — to niezwykle skromni ludzie, wszyscy. I nikt z nich nie chełpi się przynależnością narodową, nikt z faktu, że jest Gruzinem nie czyni jakiejś wyjątkowej zasługi. Chcę być podobny do moich przyjaciół, a nie do tych obnoszących się ze swoim patriotyzmem. Poczucie wyjątkowości przechodzi w nacjonalizm, a nacjonalizm w faszyzm.
Dobrze, zostawmy nacjonalizm. Chodzi mi o to, jak się Pan czuje jako Gruzin — w Europie, świecie; co w Panu jest gruzińskiego?
Zacznijmy od tego, że o Gruzji na świecie wie się bardzo mało. A czym mniejszy naród, tym bardziej rośnie poczucie wielkości; proszę spytać np. Abchazów. Gruzja przyjęła chrześcijaństwo w IV wieku, to kraj o bardzo starej i wysokiej kulturze. I choć to prawda, mało kto na świecie wie, czym jest Gruzja. Świat dowiedział się o Gruzji dzięki wojnie i ostatnim dramatycznym wydarzeniom, a nie dzięki gruzińskiemu teatrowi, kinu, muzyce ludowej. O tym, że był np. taki poeta Szota Rustaweli[6] wie mały krąg filologów.
To jedna strona problemu. Ale mnie chodzi o to, jak Pan widzi siebie, co w Panu jest specyficznie gruzińskiego?
Czy wiem, co we mnie jest specyficznie gruzińskiego? Nie wiem i czy koniecznie muszę o tym wiedzieć? W ogóle nie chcę o sobie myśleć w ten sposób, bo wtedy można uwierzyć w swoją jakąś szczególną wyższość narodową. Kochając swój naród odnoszę się z szacunkiem do innych narodów — i tak być powinno. Jeżeli moją muzykę będzie ktoś grał za 30, 50 lat to nie dlatego, że jest w niej coś specyficznie gruzińskiego. W sztuce największą rolę odgrywa indywidualność twórcy, w której potem zawsze można się doszukać tej a nie innej kultury narodowej. To wszystko.
Opowiem Panu anegdotkę, która ilustruje diametralnie różną od mojej mentalność gruzińską. Koło hotelu „Moskwa” w samym centrum Moskwy (to chyba nie do druku?) stoi dwóch Gruzinów i sika. Jakiś przechodzień zwraca im uwagę: jak wam, towarzysze, nie wstyd, w samym środku miasta, w biały dzień? Na to jeden do drugiego: a widzisz, mówiłem ci, że oni Gruzinów nie lubią. Jest więc i taka „narodowa” mentalność, nie tylko u Gruzinów. Są tacy, którym wstyd, że Stalin był Gruzinem, ale są i tacy, którzy są z tego dumni. Czy nie ma Francuzów dumnych z Napoleona? Czym innym jest uznanie jakiś pozytywnych cech twego narodu, twojej historii, twojej literatury, a czymś innym ich wywyższanie. Wywyższanie jest zabójcze. A jak złe i zabójcze to widać w dzisiejszej Gruzji, gdzie szaleje nacjonalizm. Miejmy nadzieję, że ta straszna choroba przeminie. Według mnie skończy się za jakieś dwa, trzy lata.
Gruzja — Rosja
Dzisiaj Gruzini za wszelkie zło obciążają Rosję. My od dwustu lat byliśmy częścią tego imperium. Teraz możemy od rana do wieczora, co tam!, dwa tygodnie, dwa miesiące mówić o tym, co było złe przez dwa stulecia protektoratu Rosji. Można w nieskończoność. Istnieje jednak i inna strona, pozytywna. Np. w I połowie XIX wieku gruzińska arystokracja zaczęła służyć w carskiej armii, zajmowała tam wysokie stanowiska w wojsku, na dworze w Petersburgu. Przy całej naszej kulturowej niezależności, europejska kultura zaczęła do nas przychodzić właśnie przez Rosję. W początkach XIX wieku dużo młodych Gruzinów wyjeżdżało na studia uniwersyteckie do Petersburga i Moskwy, a przez Rosję dalej do Niemiec, Francji. Nasi najwięksi myśliciele, działacze społeczni wykształcenie zdobywali w Petersburgu.
Gdy zacząłem się uczyć w szkole, w początku lat czterdziestych, miałem nauczycieli wykształconych jeszcze przed rewolucją. Trudno sobie wprost wyobrazić różnicę między pedagogami, którzy mnie uczyli, a tymi, którzy uczyli mojego syna i córkę. W czasach rosyjskich istniał w Tbilisi uniwersytet na niezwykle wysokim poziomie. Co prawda był czas, kiedy językiem wykładowym był rosyjski i to z kolei można zaliczyć do negatywnych stron rosyjskiego imperializmu. Rzecz jednak w tym, że Gruzini nie utracili swego języka. Nawet w latach 70. [XX w.] był olbrzymi zryw studencki na rzecz pozostawienia języka gruzińskiego jako języka państwowego. Wtedy Szewardnadze był I sekretarzem partii, sprzyjał tej młodzieży i stała się rzecz bez precedensu w tamtych czasach — gruziński, a nie rosyjski pozostał językiem państwowym. Ale nawet gdyby się stało inaczej, niewiele by uległo zmianie, Gruzini nie przestaliby mówić w swoim języku. Mamy mocną świadomość, że język gruziński jest naszym największym bogactwem narodowym.
A ta elita, o której Pan mówił, wykształcona w Petersburgu, Moskwie, w jakim stopniu pozostawała gruzińska, a w jakim stopniu się rusyfikowała?
Oczywiście pozostawała przy swoim języku, była elitą gruzińską. Od końca XIX wieku wszystkie gazety, pisma wychodziły po gruzińsku. Nie było takiego przypadku, by pisarze przechodzili na inny język.
Czyli gruzińskiej kulturze zostawiono sporą autonomię, o jakiej mogli tylko marzyć np. Litwini czy Ukraińcy.
Dla mnie nie jest zrozumiałe to, że Ukraińcy nie wybili się na większą autonomię. I czy temu winni są tylko Rosjanie — nie wiem. Co się zaś tyczy tego, co Pan nazywa „autonomią kulturalną” w Gruzji, to proszę zauważyć jaki w latach 60., przy władzy radzieckiej, nastąpił rozkwit gruzińskiej kultury, zwłaszcza teatru i kina. Film gruziński właśnie w tamtych latach wykształcił swój image i zdobył wysoką pozycję w kinie światowym. Teatr Rustawelego prowadzony przez Roberta Sturuę — objechał dosłownie cały świat — to też twór lat 60. Była wtedy władza radziecka? — była. Była imperialna polityka? — była. Tym niemniej rozkwit kultury narodowej stał się faktem. Czy można to teraz odrzucać? Nie wolno! Teraz stoimy przed bardzo trudnym zadaniem. ZSRR się rozpadł, skończyło się subsydiowanie kultury przez państwo, nikt w Gruzji nie może zrobić filmu, teatry zamknięte, muzyki młodych kompozytorów nikt nie wykonuje...
Ani Gruzini, ani Ormianie nigdy się nie zasymilują. I tu musimy być wdzięczni naszej tradycji i językowi. Niewygodnie mi mówić o Gruzinach, powiem o Ormianach. Czy Pan wie, jak silne są kolonie ormiańskie na świecie, we Francji, Argentynie, USA? Ci ludzie nigdy nie przestali być Ormianami, mają swoje cerkwie, szkoły. I choć są tak rozrzuceni po świecie, zachowali swoją tożsamość narodową, nie zasymilowali się z innymi kulturami. Przez wiele stuleci byliśmy zniewalani przez świat muzułmański i w naszej mentalności jest tego ślad. Nie uważam, że fundamentalizm jest właściwy tylko islamowi. Jesteśmy chrześcijanami, ale udzielił nam się islamski fundamentalizm. Nasze położenie geograficzne jest szczególne, nas nie można porównywać z republikami nadbałtyckimi, które są niezaprzeczalnie i od zawsze w Europie. My żyjemy okrążeni przez świat muzułmański. I kiedy dwieście lat temu car Iraklij zdecydował się poddać pod protektorat Rosji rozdrobnione księstwa gruzińskie ginące pod naporem islamu, to podjął właściwą decyzję — to była jedyna droga do uratowania narodu, religii, kultury, języka.
Po rewolucji październikowej nastąpił krótki okres niezależności Gruzji w latach 1918-1921. Myślę, że problemy, które dzisiaj stoją przed Gruzją są takie same, co w tamtych latach. Wtedy bolszewicy siłą wprowadzili władzę radziecką. Dziś mamy ten sam dylemat: jak być niezależnymi, jaką formę ma przybrać nasza niezależność. Wolność i niepodległość to najgłębsze pragnienie każdego narodu.
Przeczytaj: cz. II
[1] S. Kisielewski, Czy muzyka sprawia przyjemność?, „Ruch Muzyczny” 1986 nr 23, s. 3.
[2] D. Szwarcman, Z dziennika wytrwałej słuchaczki, „Ruch Muzyczny” 1986 nr 23, s. 8.
[3] Cyt. za: Nie wolno mi brata mego zasmucać, z Czesławem Miłoszem rozmawiają Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski, „Tygodnik Powszechny” 2004, nr 34, s. 13 (rozmowa odbyła się w marcu 2003 roku).
[4] Cyt. za książką programową „Warszawskiej Jesieni” 1986, s. 110-111.
[5] Aleksandr Iwaszkin Biesiedy s Alfriedom Sznitkie (Ƃeceды c Aльфpeдom Шниткe), wyd. Klassika-XXI, Moskwa 2003, s. 85-86.
[6] Szota Rustaweli, poeta żyjący na przełomie XII i XIII w., autor eposu Witeź w tygrysiej skórze, pomnika literatury gruzińskiej.