By spróbować nakreślić sylwetkę Krzysztofa Droby, odwołałabym się do semantyki. Jest tam takie pojęcie „formy znaczącej” – na oznaczenie związku między znakiem a jego znaczeniem. Formą fonetyczną a jej obrazem w umyśle. I tak np. słowo „drzewo” otwiera w naszym umyśle wizerunek drzewa rozgałęziającego się pojęciowo i znaczeniowo w różnych kierunkach. Na zasadzie sieci skojarzeń, np.: „drzewo – las – las liściasty – iglasty” czy np. „drzewo – opał – papier – książka”. No i analogicznie do tej „formy znaczącej” Krzysztof Droba stał się „osobą znaczącą” – „człowiekiem-Drobą”, co oznaczało sposób myślenia, sposób diagnozowania, definiowania, konkludowania. Idee, myśli, symbole, fascynacje, wartości.
Osobiście nie należałam do kręgu intelektualnego Zespołu Analizy kierowanego przez prof. Mieczysława Tomaszewskiego, w ramach którego to zespołu obecność „człowieka-Droby” również znaczyła bardzo wiele. Moje z nim spotkania bywały okazjonalne, przypadkowe, dość epizodyczne, ale miały taki szczególny, symboliczny wymiar. To była rzucona myśl w locie – „myśl znacząca”, niekiedy żart, aforyzm sklecony w locie. Bliskie spotkanie z Krzysztofem nastąpiło stosunkowo późno, bo właściwie dwa lata przed jego odejściem. O skróceniu dystansu do swojej osoby, do swojego świata, decydował on sam. O możliwości otworzenia na dialog – on sam. Człowiek-Droba udzielał swojej osoby według swojego uznania. To on decydował o stopniu zażyłości, o stopniu intymności, o ilości kontaktów, rozmów. Taki był. I nie starał się udawać nikogo innego. Myślę, że nie było w tym żadnej kalkulacji. To spontaniczna reakcja jego wrażliwości na odkrycie i towarzyszące temu fascynacje, poruszenia jego emocji czy intelektu. To one go kierowały, one go kierowały, one go popychały w jakimś kierunku. Również bez cenzury wyrażał konsternację. Czy krytyczny osąd dzieła. Czy to literackiego, czy muzycznego, czy jakiegoś wydarzenia artystycznego, koncertu, czy nagrania, czy też jakiejś wypowiedzi czy tekstu. Najważniejsza była prawda. Nawet gdyby bolała. Dlatego jego diagnozy były tak cenne. I nie wystarczała fragmentaryczna poprawność, jakaś część bardzo pozytywna jakiegoś zdarzenia czy wymienionych przed chwilką aspektów tej, powiedzmy, krytyki. Doskonałe musiało być wszystko – i forma, i treść. Kiedy w dyskusji mailowej naszej komentował wypowiedzi świeżo odkrytego przez nas (przypadkowo zresztą w Internecie) fenomenalnego diagnosty rzeczywistości (wtedy Krzysztof wpadł w entuzjazm), nie podarował mu formy wypowiedzi. I tutaj zacytuję (zachowałam tę naszą korespondencję): „Ten wywód był olśnieniem, miał formę. Natomiast pozostałe jego »poematy dygresyjne« potwornie mnie wymęczyły. Dlaczego nie pisze, a gada. Oczywiście ma rację. Ale na dłuższą metę męczy niemiłosiernie. Może to jakiś defekt psychiczny, niemożność zdyscyplinowania się w dyskursie (jak ja to dobrze znam z własnego doświadczenia). Zaczyna do godzinie, dwóch irytować”.
Co było momentem otwarcia się na zażyłość w naszym przypadku? To było może raptowne przesunięcie zwrotnicy kulturowej, które zresztą dokonało się na całym świecie. I podobna nasza wrażliwość na te drastyczne zmiany w otaczającej nas rzeczywistości. Ingerencja jakichś sił w dotychczasowy porządek kulturowy i cywilizacyjny budziła w nas podobny opór i podobny niepokój. Było coraz więcej okazji do wydłużania dialogu wokół tego tematu. Pojawił się też temat zdrowia, a moje od lat zmagania okazały się tutaj przydatne. No i zaczęły się rozmowy, rozmowy nocne, telefoniczne, nieskończone, dwu-, trzygodzinne. No, w tym czasie zrobiło się bardzo poważnie. Zabrzmiały wyroki: szpital, operacje. Nie to jednak w tamtym czasie zaprzątało Krzysztofowi głowę, mimo tych wszystkich ogromnych zmartwień, to jednak ciągle świat zewnętrzny śledzony jego czułym okiem i uchem był w centrum uwagi. Pewnego dnia zaryzykowałam i posłałam Krzysztofowi wstęp do bajki „Królowa śniegu” Andersena zatytułowany „Czarodziejskie zwierciadło”. Stwierdziłam, że jeżeli go to zirytuje, no to nie przeczyta i mnie ofuknie. Zawarta tam akurat koncepcja zwierciadła, wykrzywiającego ludziom obraz świata i czyniącego wszystko szkaradnym i złym, stanowi wyjątkowo trafną metaforę dzisiejszej rzeczywistości. A on odpisał: „Dzięki za »Czarodziejskie zwierciadło« Andersena. Oczywiście kiedyś mi to czytano i coś tam o zlodowaciałym serduszku Kaja zapamiętałem. Teraz, w nowym kontekście, ta bajka nabiera innego, może raczej nowego, nowego dla mnie sensu. Bo sens jest oczywiście na uniwersalnym poziomie walki zła z dobrem. Szatańska sprawa”.
Powiedziałabym, że Krzysztof w tamtym czasie stawał się bardziej otwarty na ekspresję spoza swojego dyskursu, albo po prostu otwierał się na ukryte wcześniej w nim samym wrażliwości, może to był taki szczególny czas. To – miałam takie odczucie – jest nowa twarz Krzysztofa. Nowa dusza. Kiedy wszystko poszło nie tak, po wypisaniu się na własne życzenie ze szpitala w Mielcu, po operacji kręgosłupa, otworzył się ostatni akapit jego życia. Po niefortunnej podróży do Krakowa. Jechał wtedy samochodem. To chyba było za duże obciążenie. Spędził ten ostatni akapit swego życia w szpitalach. Myślę, że bardzo heroicznie. Mieliśmy kilka niedługich, ale ważnych rozmów. Miałam wrażenie, że słuchał moich argumentów w obronie Lutosławskiego, niesłusznie w moim przekonaniu kreowanego na posągowego człowieka. Za życia i po śmierci. Chętnie podjął dyskusję, chociaż zwykle wcześniej, kiedy mieliśmy ten temat na warsztacie (bardzo rzadko) raczej przedstawiał bardziej radykalną postawę. Miałam wrażenie, że w tamtym dramatycznym czasie odchodzenia Krzysztofa wyłaniała się spoza ciężkiej kurtyny, bezpiecznie chroniącej przez całe życie jego wielkie wrażliwości, już tylko „aksamitna zasłona”, za którą już był on sam – bez zabezpieczeń.
Tutaj, w związku z tą metaforą, która mi przyszła do głowy, posyłam myśl głęboko w przeszłość, kiedy to w październiku 2000 roku odbył się w Krakowie ważny festiwal muzyki współczesnej i towarzyszące mu konferencje – „Aksamitna Kurtyna”. Misyjne dzieło Andrzeja Chłopeckiego i Krzysztofa. Krzysztof bardzo był zaangażowany, również organizacyjnie i koncepcyjnie. Pisał Chłopecki jako dyrektor artystyczny Festiwalu: „Kurtyna oddziela widzów i aktorów, ale można ją podnieść. Historia zna pojęcie „żelaznej kurtyny”. została ona rozerwana przez siły „aksamitnej rewolucji”, która swoje przesilenie przeżyła 20 lat temu. Lecz przecież duch czasu „aksamitnej rewolucji” nie narodził się z dnia na dzień. Dawał o sobie znać z coraz większą intensywnością w 1953, 1956, 1968, 1976, 1980. Zanim wypowiedział się pełnym i zwycięskim głosem podczas „jesieni ludów” w 1989”. Mowa tu o dynamice ruchu wywołującego ruch. Jednego zdarzenia, które wpływa na następne. Ciągłości, która ma swoje punkty odniesienia. Dynamiki zdarzeń wzajemnie warunkujących się. Podczas jednej z rozmów przy kawie między koncertami (pamiętam) z Krzysztofem Drobą on coś o tym ruchu wspominał. Już nie pamiętam szczegółów, ale właśnie o tym fenomenie jakby wzbudzania się energii poprzez energię wzajemnych odniesień. Ale też duchowość była wątkiem podstawowym konferencyjnych debat tego Festiwalu. I ta myśl tutaj wróciła do mnie w kontekście utworu, który został mu dedykowany. Gdy szukałam fundamentu dla zbudowania tego utworu, zaraz po odejściu Krzysztofa. Sięgnęłam wtedy po św. Tomasza Akwinu, jego „Sumy teologicznej”, dotyczącej słynnych pięciu dowodów na istnienie Boga. Pierwszy z nich, „Ex motu”, analizował owe właśnie poruszenia wywołujące ruch. Pośród rozedrganej materii, pełnej drobnych kontrapunktów postawiłam statycznie budujący się akord, wyjęty z innego utworu – „Spettro”, powstający z ruchu nawarstwiających się sekst, najpierw w górę, potem opadających tą samą drogą w dół. Harmonia tego współbrzmienia została kiedyś dostrzeżona przez Krzysztofa, dlatego o tym tutaj wspominam, bo łączy się z nim mocno. Powiedział wtedy krótko: „O, widzisz – taka harmonia”. Musiałam więc zabrać ten akord ze sobą, by przywołać go znów pośród myśli muzycznych dedykowanych Krzysztofowi w „Ex motu”.
Myśl krytyczna „człowieka-Droby” żyje i powraca, brakuje tylko kolejnych jego konkluzji, które mogłyby ożywić środowisko, w którym żył. Jego odejście było absolutnie przedwczesne.