Jerzy Kornowicz

Go to content
Back to articles list

Jerzy Kornowicz, kompozytor, wieloletni Prezes Związku Kompozytorów Polskich, od 2017 roku dyrektor festiwalu Warszawska Jesień

Nieobecność Krzysztofa odczułem wcześniej. Kiedy byłem jeszcze prezesem Związku Kompozytorów Polskich, a Krzysztof już nie chciał brać udziału w pracach ani prezydium, ani zarządu. Trzeba tutaj dla porządku podkreślić, że taki człowiek jak Krzysztof – czyli niezależny, który jakby startował ze swoim myśleniem od pewnego poziomu wyczucia wartości, w zasadzie tracił czas w dużej mierze, ponieważ prace zarządu czy prezydium to są zawsze prace na wartościach, do nich się odnoszą, ale często są to prace i decyzje banalne: listy – do kogo, jak… Tutaj mam statystykę: Krzysztof był od 1995 roku do 1999 członkiem zarządu, od 1999 do 2001 członkiem prezydium, potem do 2003 znów zarządu. Ja się cieszyłem nim od 2003. Od 2003 cieszyłem się nim przez dwie kadencje [do 2007] jako wiceprezesem ZKP, potem jako członkiem prezydium do 2011. I potem już wycofał się.

To co on wnosił, było czymś całkowicie niepowtarzalnym i nie do zastąpienia. Często milczał, w pewnym momencie odpalał i się napędzał, sam ze sobą, trochę dialogując. Roztaczał fantastyczne projekty i idee. Często kończył: „Wiesz, Jurku, zrobisz jak będziesz uważał, oczywiście, naturalnie, ale zrób tak, tak, tak i tak  –  będzie dobrze”. Że tego typu osobowość przez tyle lat zechciała zajmować się tego typu banalnymi sprawami, które towarzyszą pracom zarządu, to jest niebywały dar od losu.

Wiele tutaj było mówione o wyczuciu wartości Krzysztofa. O tym, że on się „zaczynał” w tym momencie, kiedy zaczynała się wartość w tych poważnych rozmowach i dyskusjach. Był to człowiek bardzo pełnokrwisty, namiętny, gorący i mówienie, że to był rodzaj jakiegoś mnicha, który reaguje jedynie na bodźce eschatologiczne, byłoby kłamstwem. Ale w tej sferze istotności pewne sprawy – nie to, że ich nie rozumiał – one go nie interesowały. Część muzyki współczesnej go po prostu nie interesowała. Wtedy milczał i z reguły mówił – gdy dotyczyło to spraw muzycznych: „Zróbcie, jak chcecie. Ja będę z wami (w razie czego)”. To było niesamowite – jego obecność w zarządzie i prezydium, wśród nas.

W „[Warszawskiej] Jesieni” go bardzo brakuje. Co jest moją pasją, co kilkakrotnie wykazywałem, jest „zgrywanie” pamięci z nowoczesnością. To co nieraz się hasłowo określało jako nowe w kontekście. To jest rozumienie rzeczywistości z pozycji wartości, odgadywania obecności w niej wartości. Tutaj Krzysztof był niezastąpiony. Teraz „siedzę” też nad paroma problemami, jak odnieść się do pewnych problemów i nieraz sobie myślę, że na pewno z Krzysztofem byłoby łatwiej.

Poznałem Krzysztofa przy moich pierwszych festiwalach. które robiłem wraz z Tadeuszem [Wieleckim] i innymi osobami dla Związku Kompozytorów Polskich. Festiwali, które były od razu zorientowane tak, jak chyba Krzysztof lubił, czyli na wartość. Pamiętam jakieś moje wstępy do festiwalu Gdańskie Spotkania Młodych Kompozytorów, gdzie moja popędliwość spowodowała, że w samym wstępie już zawarłem zdanie o dystansie, który nas dzieli od świętości. Wracałem z festiwalu Musica Polonica Nova z Krzysztofem jednym pociągiem i chciałem do niego jakoś podejść. Nie wiem, czy on mnie po tych festiwalach kojarzył, w każdym razie chciałem być miły, a wyszło na to, że byłem zaczepny, bo powiedziałem: „Wie pan co?” Ci Litwini to troszeczkę nie tacy” [delikatny śmiech na sali]. Byłem tak daleko, „nabuzowany” na szukanie wartości w cywilizacji – jakiejś pełni, której nawet nie umiałem wtedy nazwać (jako – mentalnie – szczeniak). Zwaliłem się z takim słowem do przedziału Krzysztofa, który tam palił i chciał mieć święty spokój [głośniejszy śmiech na sali], a on powiedział: „No wie pan, ma pan alternatywę w Indiach! Tam niech pan sobie jedzie, a tutaj to jest Europa! [głośniejszy śmiech na sali] A pan tam siedzi w przedziale obok, tak? To życzę miłej podróży!”.

Potem spotkaliśmy się już na dobre w zarządzie ZKP. Porozmawiałem wczoraj z Anią Zawadzką, która nie może być dzisiaj z nami, bo jest chora. Ona użyła sformułowania (tak to obje odczuwaliśmy): „czym nas Krzysztof obdarzał”. A obdarzał z pozycji trochę „księcia”. Nawet trochę monarchicznej. On po prostu wyznaczał sobie osobę, którą zdecydował się polubić, w którą zdecydował się zainwestować swoją atencję, uwagę, nawet niekiedy afekt, co czuliśmy. On jakby nominował. Tu chodzi o coś w rodzaju gestu księcia, który w pewnym momencie dopuszcza do siebie. Rzeczywiście bywało (było też tak w moim przypadku), że to falowało. Ale ten afekt, ta nominacja już raz nadana, gdzieś już była, niejako noszona przy sobie.

Napisałem dla Krzysztofa utwór, w wyniku jego zamówienia i jemu dedykowany. To były dwie pieśni – to był jego pomysł. Do tekstów, do których napisał Chopin. On z jakichś powodów (ja wiem, z jakich, bo wiem, co mnie w życiu nurtuje) uznał, że jesteśmy po tej samej stronie, jeśli chodzi o sprawę wartości. I nawet trochę mnie irytował w momentach, kiedy trzeba było coś zrobić, gdzieś interweniować. On mówił: „to Jurek pójdzie”. Ja mówię: „Krzysztof, dlaczego ja?”. „Wiesz co? Bo ty jesteś taki człowiek”. Ja mówię: „Weź się, Krzysztofie, z tą kwalifikacją – zostaw sobie na inne okazje”. Jakoś mnie tak rozpoznał. Zupełnie na wyrost i na kredyt.

Kiedyś – już po tych pieśniach, które (sądzę) bardzo mu się podobały – spotkaliśmy się w Zakopanem i doszło do dłuższej rozmowy. O wartościach. Ja mu mówiłem, że mi tych wartości nie wystarcza tam, gdzie zwykle ludzie są usatysfakcjonowani: w religii, w kościele, że ja chcę więcej. Że czuję niedosyt. Że czuję niespójność. Pamiętam, że przytoczyłem mu powiedzenie Tomáša Halíka: „Powiedz mi, w jakiego boga nie wierzysz, to ja się z tobą zgodzę”. (To jest słynny teolog czeski.) Tak sobie rozmawialiśmy i ja mówię: „Wiesz, chcę zrobić jakąś paraoperę. Opartą na życiu, na tekstach ludzi, których rzeczywistość brała się z czegoś prereligijnego, instynktu wartości, który jest starszy niż wszystkie religie świata. Myślałem wtedy o XX wieku – o Saint-Exupérym, o Camusie, o problemie Tołstoja z cerkwią, z religią. Aż do – żyjącego wówczas jeszcze – Zbigniewa Religi, który był wtedy bardzo dzielnym człowiekiem. Jak to mówi polska konstytucja, w innych źródłach upatrywał humanizmu i wrażliwości na wartości. Krzysztof tak patrzył na mnie, patrzył i mówi: „Wiesz co? Ty musisz to zrobić! Ty zrób to, bo jeżeli ty tego nie zrobisz, to nikt tego nie zrobi”.

To było lata temu – pięć, sześć… Nie zrobiłem i już nie zrobię, ponieważ to pomysł dosyć naiwny i w gruncie rzeczy za bardzo lokowany na grunt polski jedynie. W każdym razie spotykaliśmy się przy tym skupieniu i staraniu o dostrzeżenie rzeczy istotnych, poza mnóstwem otaczających nas błahości.

Pamiętam szereg sytuacji śmiesznych. Pamiętam, jak chodziliśmy po Wilnie, kiedy chciał godzić Litwinów z Polakami. I to się średnio udało… Ale to, co zrobił Krzysztof dla relacji polsko-litewskich jest wielkie i nie do końca dzisiaj kontynuowane – trzeba przyznać – przez innych. Pamiętam, jak prof. Tomaszewski, który przecież też tam był… Pamiętam sytuację… Krzysztof uwielbiał stwarzać sytuacje kłopotliwe. Tym się bawił. I pamiętam, że przed dwie godziny mordował prof. Tomaszewskiego, żeby zechciał przejść ze mną na „ty”. Ja czułem się niestosownie i sprawę rozmywałem, a on: „Nie! Przecież zobacz, Tomaszu, przecież darzysz Jurka szacunkiem”. „No tak”. To bawienie się Krzysztofa tym zakłopotaniem Profesora i moim było widocznie oddzielną uciechą.

No cóż. Ostatnie moja rozmowa z Krzysztofem miała miejsce jakieś dwa tygodnie przed jego śmiercią, kiedy zadzwoniłem i mówię: „Chcę ci powiedzieć, że miasto Warszawa przyznało ci order zasługi na polu kultury dla miasta”. On mówi: „No… Bardzo Wam dziękuję, ale mnie to już zupełnie nie interesuje. Co było zrozumiałe.

Nie spodziewałem się, że Krzysztof nas opuści. Zawsze był osobą nadenergetyczną. Nam się wydawało, że to będzie go trzymać. To odejście dwóch niesamowitych ludzi: Andrzeja Chłopeckiego i Krzysztofa Droby w tak krótkim czasie jest czymś, co będziemy odczuwać z całą pewnością i odczuwamy…