Tadeusz Wielecki

Go to content
Back to articles list

Tadeusz Wielecki, kompozytor, wieloletni dyrektor festiwalu „Warszawska Jesień”

To był człowiek przede wszystkim… To trochę tak, jak kiedyś – pamiętam – Gustaw Holoubek przemawiał po śmierci Aleksandra Bardiniego… To była postać środowiska teatralnego, artystycznego – coś reżyserował, ale generalnie to był takim dobrym spiritus movens środowiska. Sprawiał, że sprawy nabierały znaczenia. On inspirował. I to samo z Krzysztofem.

Oczywiście, Krzysztof – wiadomo: festiwale stalowowolskie, spotkania w Baranowie, sandomierskie „Collectanea” inne liczne inne inicjatywy, np. „Chopinspira”. Krzysztofowi chodziło o to, żeby „poskrobać” swoje wnętrze. Nie sumienie. Świadomość. Jemu chodziło nie o laurkę i panegiryk, tylko o taki właśnie „sąd” nad Chopinem w sobie samym – czy on coś znaczy, czy nie znaczy, a jak znaczy, to co. To było szalenie inspirujące.

Dla mnie był on też mentorem. Niewiele, w gruncie rzeczy, starszy ode mnie, o osiem lat, ale przybierał taką postawę trochę edukatora, pedagoga, a ja się temu poddawałem [śmiech]. Dlatego, że po prostu imponował mi swoją wiedzą, swoim wyczuciem wartości w muzyce – zupełnie bezbłędnie, wyczucie absolutne.

Krzysztof był też człowiekiem, który interesował się sprawami innych. Miał tę uwagę przyglądania się innemu człowiekowi. Chyba to najbardziej go zjednywało ludziom, bo jak już o kimś pisał, np. laudację o kompozytorze, który otrzymał nagrodę Związku Kompozytorów Polskich, to można było być pewnym, że powstanie pogłębiony esej o działalności i znaczeniu dokonań tej osoby. I to było pogłębione filozoficznie, społecznie, politycznie, kulturowo, psychologicznie.

On poszukiwał autentyczności. Mówił zresztą, że z nami dobrze się czuje – w komisji programowej [„Warszawskiej Jesieni”], w takim gronie. Nie trzeba było przed sobą niczego mistyfikować, grać, udawać kogoś innego niż się jest czy inne głosić poglądy niż się je ma. On się w tym bardzo dobrze czuł i mówił, że w zasadzie to jest jedyne miejsce, w którym on tak się czuje, bo w gruncie rzeczy w świecie ludzie nie są ze sobą do końca szczerzy czy autentyczni.

Dla niego człowiek niezwiązany z kulturą, prosty, był obiektem uwagi i szacunku, i zainteresowania, jeżeli widział, że jest to ktoś autentyczny, kto wyznaje (on był, oczywiście, konserwatystą) te podstawowe zasady dobra – tak pojmowanego, jak to konserwatyści pojmują, tzn. że ważna jest tożsamość, rodzina, korzenie… Na przykład bardzo interesował się nazwiskami. Próbował dochodzić, skąd się dane nazwisko wywodzi, z jakiego regionu, co jest charakterystyczne dla tego regionu w nazewnictwie. Interesował się tymi sprawami, które umykają takiemu potocznemu, pobieżnemu widzeniu.

I tak samo było, gdy się z nim rozmawiało. On był autentycznie zainteresowany człowiekiem, z którym rozmawiał, z którym miał do czynienia. Był w tym fenomenalny. Człowiek na ogół dosyć samotnie funkcjonuje, zwłaszcza w świecie sztuki. A tutaj był ktoś, kto interesował się tym, co ty robisz. I potrafił z całą tą swoją kulturą i wiedzą, pogłębioną refleksją i intuicją psychologiczną dojść do sedna. To nie było powierzchowne, to nie było pobieżne. On potrafił zadzwonić i nagle zacząć mówić o moim utworze, który kiedyś usłyszał w „Dwójce” o 4 w nocy (bo on nie spał – on zawsze miał problemy ze snem)…