Joanna Wnuk-Nazarowa

Go to content
Back to articles list

Joanna Wnuk-Nazarowa, kompozytorka, dyrygent, w latach 1997–1999 minister kultury i sztuki, a 2000–2018 dyrektor naczelna i programowa NOSPR w Katowicach

Jesteśmy w pokoju moich rodziców, Ireny i Włodzimierza Wnuków, w krakowskim mieszkaniu, w którym do dzisiaj przebywam razem z bratem, a w którym bardzo często gościł Krzysztof Droba. W tym właśnie pokoju, w gabinecie ojca, tocząc długie długie rozmowy – nie powiem, że zażarte dyskusje, ale dosyć zawiłe, zawsze z optymistycznym zakończeniem.

Ale zacznijmy od początku. Krzysztof Droba urodził się w Mielcu jako syn znanego adwokata, no i tam rozpoczął nauki muzyczne. Nie było tam wówczas szkoły muzycznej z prawdziwego zdarzenia. Było ognisko muzyczne, toteż nauczyciele uznali, że tak zdolne dziecko powinno się kształcić w jakiś większym ośrodku. Rodzice wysłali go do szkoły podstawowej (do późniejszych klas) do Katowic. Do Katowic, bo tam mieszkał ich krewny i Krzysztof mógł po prostu mieć opiekę zaufanych ludzi. Skończył podstawówkę w Katowicach, co bardzo się na całym jego życiu odbiło – nabrał szacunku do tego twardego, śląskiego ludu, a jakże twórczego, a jakże niebanalnego w swoich osądach, oglądach, nie mówiąc o sławnym etosie pracy. Do liceum już poszedł do Krakowa. Miał to szczęście, że rodziców było stać na to, żeby mu zawsze płacić nie bursę, tylko prywatnie opłacać tak zwaną stancję. I tam się właśnie poznaliśmy. Chodził trzy lata wyżej ode mnie. Muszę powiedzieć, że korytarze Liceum Muzycznego im. Fryderyka Chopina na Basztowej 6 w Krakowie rozbrzmiewały w czasie przerwy jego śmiechem – zaraźliwym śmiechem, głośnym śmiechem. Raz serdecznym, raz złośliwym, raz popisującym się, ostentacyjnym, bardzo często piekielnie inteligentnym. Nie sposób było go nie zauważyć. Komentował wszystko, co napotkał na drodze. Czasem się wyzłośliwiając, jak już powiedziałam, ale też czasem robiąc bardzo sensowne uwagi. Nauczyciele raczej się go trochę bali, bo potrafił wystawić im ocenę bardzo krytyczną a inteligentną, spierać się z nimi, ale zawsze merytorycznie. Taki to był uczeń. Potem poszedł na studia. Spotkaliśmy się później znowu jako nauczyciele w tym Liceum Muzycznym, on długo w nim uczył, ja trochę krócej, oboje zostaliśmy później asystentami w Akademii Muzycznej. I tak właściwie do dnia jego śmierci cały czas byliśmy w bardzo ścisłych, przyjacielskich relacjach

Te wspomnienia z czasów liceum muzycznego... Jeździliśmy z całą grupą do Bukowiny Tatrzańskiej. Krzysztof miał taki zwyczaj (żeby coś zabawnego o nim powiedzieć) pastwienia się nad panią kioskarką – góralką, która tam sprzedawała gazety. Mówimy w tej chwili w latach 60. Wszyscy czytali „Życie Literackie”, w którym pisał komunista Machajek, ale też pisało wielu świetnych redaktorów, pisarzy, poetów. I zawsze podchodził do tego kiosku i prosił, czy jest „Żyćko”. Pani w pierwszej chwili nie wiedziała, o co chodzi. On nie tłumaczył, musiała się domyślić, że chodzi o „Życie Literackie”, a na koniec pytał „ile iszczę” zamiast „ile płacę”. I znowu ta biedna góralka wywalała oczy ze zdumienia, co by to było za słowo. Staropolskie skądinąd. I tu warto zaznaczyć, że Krzysztof zawsze był bardzo czuły na słowo, na jego niuanse. No oczywiście to z Bukowiny to jest taka sobie zabawa, natomiast nasze wielogodzinne rozmowy nocne bardzo często polegały na tym, że pisząc teksty (a pisał zawsze w nocy), starannie dobierał słowa i chciał znaleźć to najbardziej adekwatne, czasem chciał się popisać jakąś zwrotem z łaciny czy francuskim, a bał się, że może to nie bardzo dobrze rozumie, zwyczaj w jakim się używa tego słowa, no i wyciągał mnie z łóżka… Potem, już w ostatnich latach jego życia, wszyscy mieliśmy już – nie powiem że komputer, bo ja nie mam komputera, mam komórkę, więc po prostu w łóżku, o tej 2:00 w nocy czy 2:30 klikałam i znajdowałam to w Internecie, jak mu się nie chciało – bo bardzo długo mu się komputer odpalał, a komórkę miał starego typu… Natomiast wcześniej to po prostu musiałam wstawać, zapalać światło, iść do rozmaitych słowników, encyklopedii rozlicznych, słownik ortoepiczny na przykład no i tak dalej. Mój dom, jak państwo widzicie w obrazku, pełen jest książek – ponad 3000 książek. I można było znaleźć… Biblię trzeba było otwierać. Nie wierzył mi, że ja cytuję z pamięci jakiś zwrot z Biblii. Trzeba było udowodnić, powiedzieć, na której stronie, w jakim wydaniu znajduje się dany passus, który Krzysztofowi odpowiadał.

Bawiły go gry słowne przeróżne. Mieliśmy taki pomysł niezrealizowany, bo właśnie się rozchorował i już nie mogliśmy tego zrobić, żeby nagrać jakiś taki prima aprilis do radiowej Dwójki. Albowiem słuchaliśmy Dwójki. Pasjami słuchaliśmy Dwójki. Był jeszcze jeden kompan do słuchania tej Dwójki, niestety też już nie żyje, to był Wojciech Kilar. Wojciech Kilar, który niezależnie od nas słuchał Dwójki (bo myśmy słuchali razem, w czasie realnym – on miał puszczony radioodbiornik i ja miałam, rozmawialiśmy, a Dwójka sobie szła i na bieżąco komentowaliśmy, czasem tak do rana). A Kilar w swoim mieszkaniu katowickim robił to samo i potem zdzwanialiśmy się około 10:30 przed południem, Kilar był wyspany i komentowaliśmy to, co tam się wydarzyło tej w tej Dwójce – co puszczono, jakie utwory, jaki był komentarz redaktorski, czasem się zżymaliśmy na niektóre objaśnienia Dwójkowiczów, czasem podziwialiśmy, jak wspaniale to dany redaktor ujął i pokazał, i w ogóle dobór tych nocnych prezentacji zawsze nas cieszył. To – przypominam – był najpierw „Nokturn”, potem „Fantazja polska” czyli same utwory polskie, aż wreszcie Euroradio aż do świtu – było czego posłuchać i jest do dzisiejszego dnia, tylko ja już nie mam do tego kompanów – nie ma Krzysia Droby i nie ma Wojtka Kilara.

Ale wróćmy do relacji Krzysztofa Droby z moją rodziną, z moimi rodzicami. Krzysztof w czasie był asystentem w Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie dostał mieszkanie w hotelu asystenckim i zamieszkał tam z kolegą asystentem z Wyższej Szkoły Pedagogicznej, z którym stosunki nie bardzo dobrze mu się układały. I kiedy przychodził do nas na kolację, zasiadywał się. Ojciec wychodził z tego gabinetu o 22:00 – kończył pisać. Ojciec był literatem. No i wtedy dopiero zaczynały się rozmowy, które trwały do 12:00 w nocy, do 1:00 w nocy. O 1:00 z ciężkim westchnieniem Krzysztof mówił: „No, niestety, muszę już, jest późna pora, idę do siebie, do domu”. Żadne tramwaje nocne nie chodziły, żadne autobusy, trzeba było 15 minut iść do tego hotelu asystenckiego. Wtedy ojciec mówił: „Panie Krzysztofie, tyle jest u nas kanap do spania. Bardzo proszę, niech pan zostanie”. I tak z dnia na dzień Krzysztof zostawał u nas w domu, nocował, rozmawiał z moim bratem, z moim ojcem. Z ojcem rozmowy były przeważnie o polityce przedwojennej – o Piłsudskim, o Dmowskim, o Paderewskim. I pomimo tego, że Krzysztof był wychowany w domu z kultem Piłsudskiego, a mój ojciec z kolei należał do Stronnictwa Demokratycznego przed wojną (może za dużo powiedzieć w kulcie Dmowskiego, może nie był aż tak fanem tego myśliciela i polityka, natomiast mieli różne, odrębne zdania na ten temat), zawsze się zgodzili na końcu. Nigdy nie było zaciekłości, zawsze dużo życzliwości. Wyjaśniali sobie pewne sprawy. U nas była bardzo bogata biblioteka. Ojciec przywoził też nielegalnie książki z zagranicy, rozmaite wydawane przez Kulturę Paryską czy przez rozmaite londyńskie wydawnictwa…

Krzysztof był bardzo ważną postacią, animatorem polskiej kultury muzycznej, polskiego życia muzycznego. Wszyscy na ogół wiedzą, że festiwal w Stalowej Woli „Młodzi Muzycy Młodemu Miastu” zawdzięczamy właśnie jemu. Całe to pokolenie stalowowolskie, przede wszystkim kompozytorów: Knapik, Krzanowski, Lasoń, ale też Paweł Szymański i inni, ale też i wykonawców muzyki współczesnej całe grono – wszyscy się skupili wokół Krzysztofa Droby i jego idei. Profesor Mieczysław Tomaszewski został przez niego właśnie zainspirowany do tego, żeby robić w Baranowie Sandomierskim owe wspaniałe sympozja, seminaria, które się na przestrzeni kilku lat odbywały (od 1976 do 1981 – stan wojenny uniemożliwił 6. Baranów, ten który miał być w 1982 roku). Ile kompozycji powstało pod wpływem Krzysztofa, zresztą bardzo często jemu później dedykowanych, o czym się dzisiaj nie pamięta – w ogóle się nie wymienia przy okazji prezentowania rozmaitych retransmisji tych dzieł nagranych, nie wspomina się o tym, że inspiratorem był Krzysztof i że jemu je dedykowano.

Był wspaniałym redaktorem pisma, które wydawano w Akademii Muzycznej – do dzisiaj zresztą jest wydawane pismo teoretyczne, opiekuje się nim prof. Teresa Malecka. Krzysztof był nieocenionym redaktorem. On w tym docieraniu do sensu słowa, do bardzo precyzyjnego wyrażania myśli, a jednocześnie piękną polszczyzną a nie tylko adekwatne do przedmiotu, który opisuje, był niezrównany. Wszystkie prace magisterskie pisane u niego musiały mieć kształt idealny. Zresztą wielokrotnie nagradzane – są takie konkursy na najlepsze prace magisterskie, w Gdańsku taki się odbywał i właśnie większość laureatów to byli studenci Krzysztofa Droby.

Krzysztof miał nie najłatwiejszy charakter. Był bardzo wymagający dla otaczających go bliźnich. Sam dla siebie – tyleż wymagający co pobłażający takim różnym swoim nawykom, jak chociażby owo palenie papierosów, które przypuszczalnie doprowadziło do jego wcześniejszej śmierci. Nie umiał po operacjach się oderwać od tego nałogu. Był obżartuchem, ale jednocześnie wielkim smakoszem. Cóż, bardzo brakuje jego twórczej myśli, jego inspiracji, nawet jego złośliwości. Zawsze w jakimś przyjacielskim celu mówionej. Krzysztof miał taką nie tyle, powiedziałabym, zaletę, co wadę docierania do prawdy, do samej prawdy. Może my wszyscy z kręgu Mieczysława Tomaszewskiego zarażeni byliśmy poszukiwaniem prawdy, ale Krzysztof był najdzielniejszym rycerzem. Czasem było to bardzo uciążliwe, dlatego że nie poprzestał, póki wszyscy nie powiedzieli sobie, co mają do siebie nawzajem, jakie pretensje. Póki nie zrobili swoistej spowiedzi, nie oczyścili się. Bardzo cierpiał, kiedy atmosfera była jakaś zafałszowana. Musiał wszystko do końca wyczyścić w stosunkach, wszystko powiedzieć sobie musieliśmy, nawet najprzykrzejsze rzeczy i dopiero potem mogliśmy przystąpić do tej wspólnej komunii, to jest bardzo wesołych. przyjacielskich biesiad – przy winie, ale zawsze okraszonych jakimś ciekawym wnioskami, jakimiś ciekawymi przemyśleniami i wzajemnymi inspiracjami.