Krzysztofa Droby warszawsko-jesienne myślenie istotne - Krzysztof Droba

Przejdź do treści

W. Z. Zych, A. Chłopecki, T. Wielecki, M. Szoka, K. Szwajgier, K. Droba, O. Pisarenko, K. Baculewski, Radziejowice 2007, fot. archiwum WJ

Krzysztof Droba był członkiem komisji programowej „Warszawskiej Jesieni” nieprzerwanie przez dwadzieścia lat. Zasiadał w niej od 1997 roku, zaproszony najpierw przez ówczesnego dyrektora festiwalu Krzysztofa Knittla, a następnie przeze mnie, kiedy w 1999 roku objąłem tę funkcję; pracował w komisji do momentu, kiedy zakończyłem swoje dyrektorowanie, to jest do roku 2016.

Ale związki Krzysztofa z „Warszawską Jesienią” istniały o wiele wcześniej. Najpierw były to pierwsze młodzieńcze wyprawy na festiwal studenta teorii muzyki. W latach 60. trwa jeszcze boom awangardy, nowa muzyka przeżywa prosperity, w Polsce dzięki „Warszawskiej Jesieni” dokonują się przewartościowania w myśleniu o sztuce, toczy się debata. I, co szczególnie ważne dla refleksji o nowej muzyce, kształtuje się język krytyczny mówienia o niej. Nazywał Krzysztof te wyprawy pielgrzymkami, muzyczno-intelektualnymi rekolekcjami (tego słowa – rekolekcje – muzyczne, artystyczne, myślowe – będzie często używał).

Następnie, jako piszący o „Jesieni” krytyk muzyczny i żywo zainteresowany słuchacz, dzielił się z osobami odpowiedzialnymi za jej kształt artystyczny swoimi muzycznymi odkryciami i fascynacjami, no i doświadczeniami twórcy festiwalu „Młodzi Muzycy Młodemu Miastu” w Stalowej Woli; rekomendował konkretne dzieła i postacie. W ten sposób na „Warszawskiej Jesieni” zaistniał nurt muzyki kompozytorów litewskich i na trwale wpisał się w jej historię. Ale i z twórczością pojedynczych kompozytorów, takich jak Charles Ives czy Gija Kanczeli, publiczność festiwalowa mogła zapoznać się dzięki entuzjazmowi Krzysztofa Droby.

Już jako członek komisji repertuarowej „Warszawskiej Jesieni” miał Krzysztof znaczący udział w programowaniu pamiętnej festiwalowej odsłony, która odbyła się w 1998 roku i przedstawiała spektrum muzyki skandynawskiej. Był w gronie pięciu osób, które wyłącznie zajmowały się jej przygotowaniem. Andrzej Chłopecki nazwał tę Jesień „historyczną”, jej wyjątkowość odzwierciedlała również zmodyfikowana nazwa: „Warszawska Jesień”- Północ.

Kim był Krzysztof dla „Warszawskiej Jesieni”, jaki miał na nią wpływ? Był siłą kreatywną. Która oczywiście przede wszystkim objawiała się poprzez jego udział w pracach komisji programowej: dzięki inicjatywom, pomysłom, charakterowi wypowiedzi. Mówił z pasją, ze swadą, dowcipnie, formułując zdania bogate w skojarzenia, barwne; już przez sam sposób bycia, mówienia, wywierał wpływ na tok dyskusji, ustawiał hierarchię spraw. Rzecz jasna, możliwe są inne – niż Krzysztofa – interpretacje rzeczywistości, inne pojmowanie sztuki, rozumienie jej funkcji. To jego myślenie było konserwatywne, jednak zarazem nieortodoksyjne, otwarte.

Ale tu trudność: jeśli się próbuje wyodrębnić indywidualny wkład w kształtowanie festiwalu jakiejś osoby z grona komisji programowej, dokonuje się zabiegu cokolwiek sztucznego: komisja ta to z definicji ciało kolegialne. Program tworzy zespół i wspólnie zań odpowiada. Oczywiście przewodzi mu jej szef artystyczny i oczywiście konkretne pomysły nie rodzą się raptem we wszystkich głowach naraz – zgłaszają je pojedyncze osoby. Ale szef artystyczny nie rządzi, lecz koordynuje prace, a  indywidualne pomysły są zgłaszane nie do jego ucha, lecz podawane na forum, omawiane, protokołowane. Siłą rzeczy podlegają dyskusji, rozwinięciom, są impulsem dla kolejnych propozycji. W ten sposób stają się wspólną sprawą – każdy ma swój udział w ich przeobrażeniach.

Zdarzają się jednak inicjatywy, które są „autorskie od samego początku”. I tu właśnie prym wiódł Krzysztof Droba. Proponował na ogół nie tyle pojedyncze kompozycje czy wykonawców, lecz zgłaszał całe projekty, kompleksowo pomyślane tematy.

W 2004 roku – Roku Lutosławskiego (w dziesiątą rocznicę śmierci kompozytora) – Krzysztof poddał pod rozwagę myśl, aby na finałowym koncercie Festiwalu wykonać wszystkie cztery symfonie Witolda Lutosławskiego. Wahaliśmy się, mieliśmy obawy. Czy wytrwa publiczność? Czy, co tu dużo mówić, zafunkcjonują same dzieła? Nie chcieliśmy przecież zrobić Mistrzowi krzywdy, nadmiarem szczęścia racząc słuchaczy, on sam z dystansem odnosił się do swojej II Symfonii… Jerzy Stajuda, malarz i krytyk sztuki zaprzyjaźniony z Lutosławskim mawiał, że artysta po śmierci idzie do czyśćca... Ale Droba zawsze dążąc do pełni doświadczenia, w którym dochodzi się do wiedzy istotnej, chciał zaprosić również słuchacza do tych rekolekcji z Lutosławskiego, w przekonaniu, że jest on – słuchacz – kimś, kogo musi się traktować poważnie. To on jest podmiotem – jemu należy zostawić możliwość sądzenia. Po tym koncercie Dorota Szwarcman napisała („Polityka” 2004, nr 41):

„Ale kulminacją całego roku, a także „Warszawskiej Jesieni” stał się ostatni koncert festiwalowy w Filharmonii Narodowej, na którym Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia pod batutą – na przemian – Gabriela Chmury i Jacka Kaspszyka wykonała (przy pełnej sali!) wszystkie cztery symfonie Lutosławskiego, przedzielając je odtwarzanymi z głośników wypowiedziami kompozytora. Podobno członkowie Komisji Programowej długo nad tym pomysłem debatowali, nim zdecydowali się zaryzykować. I okazało się, że zaprojektowali wydarzenie magiczne, po którym długo nie mogły zamilknąć oklaski na stojąco. O pamięć o Lutosławskim możemy już być spokojni”.

Ważną inicjatywą Krzysztofa był także w 2006 roku maraton kwartetów smyczkowych polskich kompozytorów. Kwartet smyczkowy to sól polskiej muzyki, mówił Krzysztof. W kwartecie Polak-kompozytor wypowiada się w pełni. Dlatego chciał, aby poprzez całodniowe obcowanie z tym gatunkiem wytworzył się rodzaj misterium, abyśmy przeżyli swoiste kwartetowe rekolekcje właśnie.

W przededniu jubileuszu 50. „Warszawskiej Jesieni”, który obchodziliśmy w 2007 roku, Krzysztof wystąpił z inicjatywą zebrania i wydania książkowego ważniejszych tekstów muzyczno-krytycznych poświęconych Festiwalowi i ogłaszanych na gorąco w przeciągu pięćdziesięciu lat – od roku 1956 (pierwsza „Warszawska Jesień”) do roku 2006 (pięćdziesiąta „Jesień”). Ukazało się wydawnictwo Warszawska Jesień w zwierciadle polskiej krytyki muzycznej. Antologia tekstów z lat 1956-2006. W przedsłowiu do książki pisał Droba, iż zamieszczone teksty

„odzwierciedlają na swój sposób życie festiwalu, mówią o jego kondycji w ciągu półwiecza. Mówią również o kondycji polskiej krytyki muzycznej, która starała się jak mogła sprostać wyzwaniom nowej muzyki. Bo to „Warszawska Jesień” wywołała na polskim gruncie pytania o nowy język opisu, nową aksjologię – nową krytykę muzyczną dla nowej muzyki”.

Dwa jeszcze inne projekty autorstwa Krzysztofa Droby zostały zrealizowane przy okazji tego jubileuszu, mianowicie Twarze Warszawskiej Jesieni oraz debata Warszawska Jesień – przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Pierwszy projekt to rejestracje wideo zawierające wypowiedzi o festiwalu polskich kompozytorów, których muzyka była na nim przedstawiana. Utrwalone zostały w ten sposób osobiste wspomnienia, ale i konstatacje ogólniejszej natury wielu wybitnych twórców, m. in. Zygmunta Krauzego, Krzysztofa Meyera, Pawła Szymańskiego, Pawła Mykietyna, Eugeniusza Rudnika i in. Były umieszczone na stronie internetowej „Warszawskiej Jesieni”, obecnie są do obejrzenia na YouTube.

W drugim projekcie chodziło o sformułowanie poglądu, jak z trzech perspektyw: przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, postrzegają festiwal ówcześni członkowie jego komisji programowej. Co pamiętają, co okazało się według nich znaczące, jak widzą zadania „Jesieni” w przyszłości. A były to widzenia osób różnych doświadczeń i pokoleń: Krzysztofa Baculewskiego, Zbigniewa Bargielskiego, Andrzeja Chłopeckiego, Magdy Długosz, Olgierda Pisarenki, Marty Szoki, Krzysztofa Szwajgiera, Wojciecha Ziemowita Zycha, piszącego te słowa i samego Krzysztofa Droby. Część poświęcona przeszłości opublikowana została w „Ruchu Muzycznym” i spotkała się, pamiętam, z żywym odzewem czytelników.

Z kolei, gdy nawiązując do zbliżającego się Roku Chopinowskiego, kiedy za temat Festiwalu Anno Domini 2010 przyjęliśmy (szeroko rozumianą) klawiaturę, Krzysztof umyślił, żeby wypytać polskich kompozytorów o Chopina: czy ma on dla nich znaczenie, i jakie? Nie szło mu o wpływ samej muzyki, lecz o fakt psychologiczny: zarówno romantyzm, jak i Chopin wciąż są istotnym elementem naszej kulturowej tożsamości. Twórcy zostali poproszeni o wypowiedzi w formie pisemnej, o „danie świadectwa, rachunku sumienia artystycznego”. Tak powstała Chopinspira, zbiór tekstów, które wyszły pod auspicjami „Warszawskiej Jesieni”, dopełniając program festiwalu. Profesor Mieczysław Tomaszewski, wybitny badacz Chopina, autor pierwszej podobnej antologii z roku 1959, mówił o Chopinspirze podczas jej prezentacji 24 lutego 2010 roku w Muzeum Historycznym Warszawy:

„Książeczka jest w podstawowy sposób dokumentem i tym samym wartością nie do przecenienia, fenomenalnym materiałem do badania rezonansu i recepcji Chopina. A niektóre wypowiedzi są takie, że można je wyryć, że mogą funkcjonować jako ,,skrzydlate słowa” czy myśli do głębokiego zadumania”.

Gdy utyskiwaliśmy na brak w mediach rzetelnej refleksji o „Jesieni”, Krzysztof wymyślił seminaria dla młodych krytyków. Miało to być wspólne słuchanie i komentowanie muzyki przez grono zaproszonych na festiwal utalentowanych młodych ludzi pod przewodem doświadczonego mentora. Chodziło o spotkania i refleksję – znowu to słowo – w trybie rekolekcji. O to, by te rozmowy mogły przebiegać w atmosferze rzeczywistego zaangażowania, głębokiego wejścia w przedmiot rozważanych tematów. Odbyły się cztery takie seminaria. Udokumentowane m. in. w postaci dwóch publikacji książkowych zatytułowanych Rozmowy o festiwalu, nad którymi pieczę sprawował oczywiście Krzysztof.

Żył sprawami „Jesieni”. Znając jeszcze z lat szkolnych Ewę Marię Jensen, organistkę i muzykolożkę osiadłą w Kopenhadze, skłonił ją do przyjazdu; zainspirowało ją to do działania, aby nieco przybliżyć festiwal Duńczykom. I w pewnym momencie pojawili się w Warszawie dziennikarze muzyczni z Danii. Zapalili się: kilka lat z rzędu odwiedzali „Jesień”, przeprowadzali radiowe i prasowe reportaże z festiwalu, przedstawiając następnie jego fenomen swoim rodakom.

Inny przykład. Zadzwonił kiedyś do mnie Droba i rozentuzjazmowany wyłożył pomysł zrealizowania krótkich scenek radiowych w żartobliwy sposób reklamujących festiwal. Miała to być uliczna sonda: znana dziennikarka pyta przechodniów, czy chodzą na „Warszawską Jesień”? Ci odpowiadają, że jak najgorliwiej. Ale sęk w tym, że te rozmaitego autoramentu osoby trudno by było podejrzewać o miłość do muzyki współczesnej. Na radiową produkcję nie było niestety możliwości, więc całą tę serię scenek – Droba zatytułował ją „Warszawska Jesień w sondzie” – zamieszczaliśmy w formie pisanej na naszym facebookowym profilu.

Warszawsko-jesiennymi tematami żyliśmy wszyscy, one stanowiły punkt odniesienia, stały kontekst naszych relacji, nawet jeśli kontaktowaliśmy się bez związku z festiwalem. To dotyczyło wszystkich z grona komisji, ale Krzysztofa szczególnie. Bo „Jesień” dla niego to nie był tylko ten czy inny utwór, kompozytor czy wykonawca, ten czy inny program. To była kwestia polskiej kultury, tradycji, tożsamości, historycznej ciągłości, sztuki jako terenu poza takim czy innym interesem, gdzie dociera się do niezależności i prawdy.

Często podkreślał, że „Warszawska Jesień” jest „festiwalem z pamięcią”. Ukazuje nasze korzenie. Prezentuje też, co jest jej obowiązkiem, polski punkt widzenia. Nie Berlina czy Paryża. Ma wypowiadać nas, naszą sytuację. Te pojęcia: pamięć, tożsamość, tradycja jako zwierciadło współczesności, wprowadził do naszego dyskursu Krzysztof.

Ponieważ często nasze rozmowy podczas zwykłych posiedzeń wykraczały poza bieżące kwestie programowe i przedzierzgały się w dywagacje natury filozoficznej, zainicjował Droba – nie bez inspiracji Krzysztofa Szwajgiera – debaty komisji programowej w Radziejowicach. Chodziło o to, aby móc te istotne dyskusje podejmować w warunkach bardziej sprzyjających wymianie myśli, słuchaniu i komentowaniu muzyki itd. To były rozważania o tożsamości i powinnościach „Warszawskiej Jesieni” – wobec zmian zachodzących w rzeczywistości kultury, w życiu społecznym, w sztuce (nie tylko w muzyce) na świecie.

To jest Krzysztofa Droby „dzieło” warszawsko-jesienne. Można przytaczać inne jeszcze jego zasługi, chociażby komentarze i teksty zamieszczane w książce programowej festiwalu, ale znaczenie jego postaci wykracza daleko poza te konkretne dokonania. Zawiera się w istotnej rozmowie, którą podejmował, poziomie dyskusji, oddziaływaniu na myśl, poglądy i postawy interlokutorów naszego komisyjnego kręgu. Używał określenia „mądre słuchanie”. Poza wszystkimi innymi aspektami oznaczało to szukanie, rozpoznawanie autora ukrytego w dziele, człowieka, który za nim stoi. W związku z tym nie wszystkie stylistyki i filozofie kompozytorskie go pociągały. Do minimalistów miał dystans, do wszelkiej muzyki będącej spekulacją, czystą grą, konceptem choćby i bardzo efektownym, ale – bez ciężaru tego, co można nazwać doświadczeniem egzystencji. Przeżycie – to była dlań istotna kategoria sztuki.

I tu kapitalne znaczenie dla nas, dla mnie osobiście, miała jego nieustająca polemika z Krzysztofem Szwajgierem, który jest zwolennikiem eksperymentu w sztuce, ujęć nowatorskich, sceptykiem nieufnie odnoszącym się do neoromantycznych koncepcji.

Krzysztof Sz.:

- Znaczenie ma jedynie ogląd akusmatyczny dzieła.

Krzysztof D.:

- Liczy się przed wszystkim szczera intencja kompozytora.

Przysłuchując się temu, cieszyłem się, że mogę przyznać rację raz jednemu, raz drugiemu stanowisku: „Warszawska Jesień” jest pluralistyczna, jest przeglądem tego co w głównym nurcie współczesnej muzyki najistotniejsze, jest w niej zatem miejsce na obie te postawy i wszystkie inne. Pod warunkiem, który pewnego razu sformułował Droba: „Warszawska Jesień” nie może sobie pozwolić na jakieś nadzwyczajne brykania, bo ma za sobą tę swoją ogromną tradycję”.

Ale mówił to wtedy gdy sam dopuszczał już „brykania” bardziej ucywilizowane. Bo w związku z charakterem naszej debaty, w której panowała swoboda sądu, a jej uczestnicy inspirowali się wzajemnie, zmieniał się. Tak jak i my zmienialiśmy się z biegiem lat i jak zmieniała się sytuacja w sztuce, w kulturze. Zrazu jego nastawienie było dość zachowawcze, „nowo-romantyczne”, potem nieco wyostrzone awangardowo. Na jednym z ostatnich naszych spotkań wyznał ku zaskoczeniu wszystkich, że najcenniejszym doświadczeniem, jakie wynosi z komisji, jest to że mógł weryfikować swoją postawę, swoje rozumienie muzyki.

„Praca przez wiele lat w Komisji Programowej „Warszawskiej Jesieni” była dla mnie wielką przygodą i lekcją rozmowy (czasem ożywczo burzliwej) i myślenia o muzyce”.

Krzysztof z reguły nieomylnie rozpoznawał istotę i wartość słuchanego utworu, w imponująco trafny sposób potrafił muzykę scharakteryzować. Formułował sądy pogłębione filozoficznie, ukierunkowane moralnie – dążył ku prawdzie, ku budowaniu dobra. W muzyce, jak i w człowieku, na którego nakierowywał swoją uwagę, bezbłędnie odczytywał autentyczność lub fałsz. Cenił sobie szczerość i czystość intencji, odstręczała go gra, mistyfikacja, hipokryzja. Wypowiadał się celnie i ze swadą tylko jemu właściwą, był źródłem kapitalnych i niezapomnianych powiedzeń, sentencji, bon motów. Ale przede wszystkim był rzecznikiem wiary w ważność muzyki i sztuki w ogóle, i w jej moralny sens.

Tadeusz Wielecki, październik 2020