Edmundas Gedgaudas - Krzysztof Droba

Przejdź do treści
Powrót do listy artykułów

O teatrze Krzysztofa Droby

„Nie, więcej ja już nie mogę. Aż tyle sprofanowanych kościołów...“ – po długim milczeniu usłyszałem głos Bohdana Pocieja. Ten sam głos niegdyś, za czasów Breżniewa, przekazywał mi natchniony komentarz o symfoniach Brucknerowskich, a ja słowa Bogdana łapałem ze starego „Philipsa”, nastawionego na fali warszawskiej. Lecz dopiero później owa muzyka niby sama się przede mną otworzyła: jakoś niespodziewanie, bez starań i pośredników. I oto ten „radiowy Bogdan“, w słoneczny majowy dzień 1989 roku, idzie ze mną wileńskimi ulicami; jutro rozpocznie się polsko-litewska konferencja muzykologiczna. Westchnienie „...więcej nie mogę“ usłyszałem, gdy mijaliśmy fasadę kościoła Św. Kazimierza, po moim wyjaśnieniu, że Muzeum Ateizmu w kościele już zlikwidowano i niebawem kościół będzie na nowo poświęcony. „Wracajmy... Czy możemy iść innymi ulicami?“. Tego ranka widzieliśmy może siedem zamkniętych kościołόw, więc ten byłby chyba ósmy. Wiadomo, wracając trolejbusem nie będę mu pokazywał ani kościoła Wszystkich Świętych (do niedawna tam się znajdowało Muzeum Sztuki Ludowej), ani kościoła kalwińskiego, przerobionego na kino „Kronika“, które i ja dosyć często odwiedzałem. Więc, gdy szedłem obok Pocieja, owładnęło mnie coś w rodzaju kaca –  mieszane poczucie winy, wstydu oraz nawet coś z homo sovieticus.

Powolutku, jakbyśmy się obydwaj raptem okropnie postarzali, kroczymy w kierunku Św. Teresy i Ostrej Bramy. Nic nie opowiadam o Bazylianach, nie wiem, czy on spostrzegł wspaniałą bramę ich klasztoru, zaprojektowaną przez  Glaubitza. Odpoczywamy w chłodnawym wnętrzu kościoła Św. Teresy, gdzie ledwo wyczuwalny zapach kadzideł  przypomina resztki trafnie dopasowanych perfum. Nieopodal – przez przodkόw Bogdana ufundowana malutka Kaplica Pociejόw, więc idziemy, aby ją z bliska obejrzeć. „Bogdanie, postaraj się zobaczyć i to, co tam na gόrze“ – „Tak, tak...“. Po wyjściu z kościoła tłumaczę mu, że przy kapliczce Pociejόw mężczyźni zdejmują nakrycie głowy, ponieważ od tego miejsca ulica Ostrobramska staje się jakby kościołem. 

Chodzimy z Bogdanem we dwóch, ponieważ Mieczysław Tomaszewski z żoną lubią chodzić po mieście raczej bez przewodnika, a Krzysztof Droba otwarcie nie toleruje jakiegokolwiek „obcego“ komentarza, dotyczącego Wilna. Czasem, niby egzaminator, zadaje mi rόżne pytania, i chyba robi to w celu oburzenia się, zarówno wobec prawdziwej, jak i mylnej odpowiedzi. Pamiętam spόr o Zakret – to ja, według Krzysia, po prostu nie wiem, kto i kiedy te sosny tam posadził. Więc mόwię, że dopiero niedawno, już przy Sowietach, ten las zaczęto nazywać parkiem, a nieco wcześniej takie same sosny pokrywały też Zwierzyniec (są wspaniałe zdjęcia Czechowicza). W lesistej pętli Wilii Radziwiłłowie chowali zwierzęta, urządzali i polowania... Milczenie. A potem ciche pomrukiwanie: „ale to nie może być naturalny las, nie może...“, co oznacza: „jak nie wiecie, to niech tak i zostanie“. A jak pewnego razu mijaliśmy gmach odrestaurowanego Klubu Kupieckiego przy placu Łukiskim, Krzysztof zainteresował się co w tym gmachu mieściło się przed wojną. Nie wątpię, że już wiedział o działającej tu wtedy Przychodni Litewskiej, więc odpowiedziałem niby potwierdzając jego niewypowiedzianą myśl. „...tak, tu się mieściła Przychodnia Litewska...“ – i dodałem, że była wyposażona w nowoczesny sprzęt, że była znana z dobrego personelu, lecz że to miejsce nie było tanie. A gmach został zaprojektowany przez Michaiła Prozorowa, w ktόrego prace w rόżnym stylu Wilno obfituje. Lecz już nastała cisza ...Więc taki był schemat owego „spektaklu“ teatru Droby, a potem widziałem też jego wariacje i niespodziewane przykłady polotu twόrczości Krzysztofa – nigdy nie nudzącej. Tego teatru, w którym Krzysztof potrafił być jednocześnie i reżyserem, i aktorem, i widzem.

„Kartagina...“ – cicho, lecz tak abym ja usłyszał – reasumuje Droba, stojąc na pagórku starej wileńskiej Rossy. I ja też widzę – prawie nierealne – mnόstwo zaniedbanych, ledwo widzialnych grobόw wśrόd zeszłorocznych, albo jeszcze starszych liści, a ostre słoneczne światło i panująca tu cisza podkreślają niesamowitą wymowę widoku. Dopiero pόźniej zrozumiałem, że aż taką romantyczną iluzję stworzyło to jedyne słowo obdarzonego niezwykłym talentem reżysera.

Droba prawie zawsze gościł w Wilnie latem, zamieszkując u Feliksasa Bajorasa, a wieczory dość często spędzał u nas. Pamiętam, jak siedzieliśmy na podwόrku zwierzynieckim, ponad głowami bezdźwięcznie przelatywały nietoperze. Niestety, nie zapisywałem tych nadzwyczajnie barwnych opowiadań Krzysztofa, zawierających niesamowite, a często i „zakulisowe“ historie skomplikowanej rodziny Bacewiczόw. Przecież sama kwestia przynależności narodowej tego rodzeństwa aż prosi się o jakąś „konferencyjną analizę“ (lecz, z drugiej strony, nawet dziesięć wykładόw na ten temat nie byłoby warte paru zdań Krzysztofa).

Podczas którejś polsko-litewskiej konferencji, pewnego wieczoru zebraliśmy się, po chyba pierwszym tej wiosny upalnym dniu, u Balakauskasόw. Stałem na balkonie pomiędzy dymiącym Drobą, a  nieco na uboczu stojącym Pociejem. Pamiętam, że do głowy mi wpadł wiersz Kazisa Binkisa Niemiecka wiosna („Vokiškas pavasaris“), ktόry z muzyką Juozasa Gruodisa nosi tytuł  Noc wiosenna w Berlinie. Panuje w nim przeczucie dopiero zbliżającej się wiosny (świetnie przekazana atmosfera niemieckiego megalopolis), więc słowa właśnie tego wiersza chyba nieprzypadkowo zamieszkały w mojej głowie, jak i  cała naelektryzowana atmosfera tamtych dni.

Krzysztof był mistrzem śmiałych i zwartych  sfomułowań. Dokładnie pamiętam jego słowa o Landsbergisie: „...teraz macie naprawdę wielkiego Witolda…” Niestety, kontekstu tego sformułowania nie pamiętam.

Więc wtedy na balkonie u Balakauskasόw Krzysztof wskazując na oświetlone okno po drugiej stronie ulicy powiada: „W tym domu mieszka siostra Čiurlionisa, ma sto osiemnaście lat...“ – „Taak?“, ze zdziwienia aż zaparło duch Pociejowi. I znowu tajemnicze milczenie dramaturga, reżysera, aktora...

 

Z  bardzo niedokładnie prowadzonego dziennika. Lipiec 1996 roku

Po  upalnym dniu siedzimy na naszym podwόrku. Nora znowu nalewa herbatę, a opowiadanie Krzysztofa zbliża się do tematu kogoś, komu tego wieczora wypadnie szczegόlna rola glόwnego bohatera albo primadonny. I oto ona – Wanda Bacewicz. Tak, ona była czwartym dzieckiem w tej rodzinie. „I nie chciała pozostać w cieniu braci oraz siostry?“ – dodaję jakby mimochodem, lecz to niespodziewanie staje się impulsem do dalszego toku opowiadania. „O, właśnie!“. I odtąd temat Wandeczki (muzykantki, eseistki, poetki...) swingując się rozkręca, a ja obserwuję w mroku coraz bardziej lśniące anemony i chyba zauroczony muzyką opowiadania, otwieram się na przerόżne, latające niby nietoperze, myśli. „Tylko nie prόbuj przekazać tego słowami“, radzi ostrokątna figura, skreślona przez prawdziwego nietoperza. „Ale Krzysiowi tak postępować wolno?“, rzucam myśl do nocnego latawca, ale on już coś kreśli nad sąsiednim podwόrkiem.  Więc nadal łapię i natychmiast wypuszczam krążące myśli. Krzyś to odczuwa? Może i tak, przecież posiada niewymierną intuicję. Teraz słyszę o tym, jak Wandeczka bez ogrόdek porządkowała życie rodzeństwa – „bez jej zgody nawet dzieci się nie rodziły“. Od takiej opieki umknął chyba tylko brat Vytautas. Aż za Atlantyk. „Ach, ten nasz Witek...“ Co oznaczało, że siostrzana rączka korygowałaby życie i tego twόrczego tytana. Wprawnymi palcami, przebierając na maszynie do pisania, przepisywała listy od bliskich osόb, poprawiając je wedle swego uznania. Niektόrych oryginałόw Krzyś nie widział i nie zobaczy. „...dopόki ona żyje“. Kiedy Wanda napotyka na życiowe trudności, rodzą się z nich wiersze. I oto Krzyś już rymuje myśli o ciężkich chwilach życia, deklamuje nie unikając wymownych chwil ciszy. I raptem gestem ręki wskazuje niebo – „Lecz oto gwiazdka!” My z Norą kierujemy w tę stronę głowy – naprawdę błyszczy tam gwiazda. Po chwili śmiechu Krzyś pyta, czy już nie pora do Zakretu, na spacer.

Od mostu śledzimy tok Wilii, odbijający już nieco dłuższą noc. Jednak jeszcze bez trudu obserwujemy po stronie lasu pochłonięte pracą bobry. W rzece o tej porze wydaje się, jakby było więcej wody, a most bardziej wysoki. Noc uszlachetnia nawet stare tango „Paskutinį sekmadienį” („To ostatnia niedziela”), ktόre ni stąd ni zowąd zabrzmiało mi w głowie – chyba  ze spojrzenia z mostu na ciemną wodę rzeki. Tak, pamiętam to tango z lat przedwojennych, a teraz także jego polską wersję. Powiadają, że to jest „tango samobόjcόw”. A Krzyś słuchał go i w wersji litewskiej – Antanas Dvarionas (brat Balisa), zdaniem Krzysztofa, śpiewa nie gorzej od Mieczysława Fogga. Więc dlaczego Aldona nie lubi słuchać o  tym swoim stryju? Podobnie Krzyś nie rozumie, dlaczego Aldona nawet nie sprόbowała nauczyć się naprawdę dobrych i jakby dla niej napisanych utworόw Paderewskiego. Przecież odniosłaby nie byle jaki sukces!

W ciemnej alei Zakretu czujemy się lepiej niż na moście. Krzysztof opowiada swoje wrażenia z zeszłorocznego lata. Zamieszkał w willi Dvarionasόw, więc jeszcze w łόżku słyszał ćwiczenia Aldony,  pracującej nad jakimś nowym tekstem albo wykonującej niektόre utwory w całości. A ilustrując w jaki sposόb Aldona sięgała głębi sonaty Waldsteinowskiej Beethovena, Krzysztof po cichutku odśpiewuje jej początek i raptem „aldonowski kontrast“ – z całej siły wykrzyczana odpowiedź, po ktόrej wszystko, jak wiadomo, od początku się powtarza. O czym myślą bobry oraz połowa rozbudzonego Zwierzyńca? Może Aldona i odczuwała, że to jej poranne eksperymentowanie może dla kogoś stać się „kopalnią złota“, a wtedy... Więc pewnego dnia  wprost powiedziała, że podczas pracy czuje się skrępowana obecnością przypadkowych słuchaczy, bo naprawdę twόrczo czuje się tylko będąc pewna, że nikt jej nie słyszy. Więc Krzysztof wszystko prawidłowo zrozumiał i natychmiast przeprowadził się do pokoju na uliczce tuż za willą Gudaitisόw, sąsiadującej z terenem Dvarionasόw. A okno pokoju Krzysztofa wychodziło w taką stronę, że te poranne ćwiczenia Aldony on nadal słyszał nie gorzej, niż mieszkając u Dvarionasόw.

Pewnego razu pomiędzy mną a Krzysztofem nastała dziwna pauza. Może ja czegoś nie wiedziałem albo wiedziałem o czymś, czego mi wiedzieć nie wypadało. Przez kilka dni na ulicy Sosnowej go nie widzieliśmy. Aż pewnego ranka tak dziarsko zadzwonił stary dzwonek, że ja pomyślałem o hydrauliku. Otwieram drzwi – a tu stoi oświetlona słońcem Aldona (jakie to byłoby zdjęcie Algisa Kunčiusa!), w ręku trzyma talerz pełen pysznych truskawek, a obok niej stoi Krzysztof, niby skromny akompaniator obok primadonny. Zapach truskawek i słoneczne światło dopełniają ich uśmiechy. Aldona proponuje usiąść przy stole na podwόrku, w cieniu, bo przedpołudnie naprawdę jest ciepłe. I rozmowa potoczyła się tak, jakbyśmy widzieli się wczoraj, a letnia noc i cudowny poranek obdarzyły nas nowymi myślami. I żadnej, nawet najmniejszej blizny. Tak, czasem Aldona w szlachetnym natchnieniu sięgała aż po najwyższe „duchowe pilotowanie“. Myślę, że nikt inny tak nie potrafi? Zresztą, czy to jest aż takie ważne?

Powolutku rusza wczesny pociąg do Kłajpedy. Przytłumiony warkot kόł – niby początek rozmowy. W osobnym przedziale od razu czujemy się lepiej. Mruczę coś o długiej podrόźy nad morze, lecz Krzysztof mnie nie słyszy, tylko uśmiecha się. Widocznie coś sobie przypomina. I mόwi, że powinien o czymś nam, mnie i Norze, opowiedzieć, bo przecież widzimy jego złamany przedni ząb. Więc opowiada, jak pomiędzy nim a Felkiem poprzedniego dnia znowu wybuchła ostra dyskusja. Tym razem o przeszkody ze strony Polakόw, czynione przeciwko ogłaszaniu tego czy innego Litwina jako świętego. Lecz o jaką winę ze strony Polakόw tu chodzi? Kościόł przecież jest powszechny. Może dla wzmocnienia wiary Felkowi są potrzebni Święty Szarunas albo Święta Nomeda? W szczytowym momencie sporu Krzyś chwycił suchą kromkę chleba, wybiegł do przedpokoju, prόbował z zapałem ukąsić kawałek, i tego ząb nie wytrzymał. Palec Boży? Brzuszek znowu drga od śmiechu, a my nawet zapomnieliśmy o niewygodnych drewnianych ławkach, bo Krzyś już opowiada o tym, jak Felek, przed szczegόlnie ważnym dla niego wydarzeniem, postanowił pomodlić się w kościele. Zaproponowana przez Krzysztofa Ostra Brama odpadła jako miejsce emanujące polskim duchem. Święty Mikołaj! Lecz gdy obaj przyszli do tego kościoła, Felek nie pozwolił Krzysiowi wejść do wnętrza, więc ten czekał na Felka paląc papierosa i przechadzając się po uliczce poza murem podwόrza kościelnego, niby Leporello, wierny sługa Don Juana, na początku słynnej opery Mozarta.

„Czy to możliwe, że Aldona postanowiła właśnie teraz zagrać ostatnią sonatę Schuberta?“ – pomyślałem idąc od furtki w kierunku willi Dvarionasόw. Przecież jej ojciec mawiał, że „każde warzywo ma swόj czas“. Ciągle, od nowa, słyszę początek sonaty. Nie mam pojęcia, czym ta zwolniona muzyka zbliża mnie do doświadczenia dzieciństwa, kiedy po przybyciu do Połągi po raz pierwszy szliśmy w kierunku morza – już na ulicy, pokrytej ciepłym piaskiem, słyszałem przybόj fal, następnie, wspinając się na wydmę, poprzez zapach trzcin  odczuwałem nieco słony powiew morza, i niebawem z wierzchołka wydmy wstrząsnął mną widok pienistych fal...  A teraz – ta sonata. Po długiej pauzie pukam do drzwi i słyszę głos Krzysztofa. Uchylam drzwi i widzę go siedzącego przy fortepianie. Gdy zapytałem dlaczego w przeszłości przerwał studiowanie fortepianu, otworzył dłoń – „Popatrz!”. I co? Nieduża, proporcjonalna, mocna i giętka. Słyszałem wirtuozόw dających sobie radę z naprawdę marnymi dłońmi. Lecz teraz ten pianista z Bożej łaski dzieli się ze mną spostrzeżeniami o tajemniczej sonacie, a ja słucham i myśli Krzysztofa układam obok swoich.

Wilno, lipiec 2020