Ewa Maria Jensen - Krzysztof Droba

Przejdź do treści
Powrót do listy artykułów

Wspomnienia o Krzysztofie Drobie

Mego związku z Krzysiem, Krzysztofem Drobą, właściwie nie można nazwać przyjaźnią. Byliśmy z sobą związani jak kuzynostwo, dalsza rodzina, bo znaliśmy się „od zawsze”, w każdym razie od bardzo dawna. Dlatego to co piszę nie jest o znanym polskim teoretyku muzycznym, wielkim pedagogu, o wielkim człowieku i jego znaczeniu dla życia muzycznego w Polsce. Będzie to wspomnienie o kimś bardzo mi bliskim i znanym „od podszewki”, bardzo prywatnie.

Byliśmy rówieśnikami. Chodziliśmy razem do jednej klasy w szkole podstawowej (Szkoła Muzyczna im. Fryderyka Chopina w Krakowie), w liceum (Liceum Muzyczne im. Fryderyka Chopina w Krakowie) i wylądowaliśmy w tej samej grupie na studiach teorii w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie. Tak więc dorastaliśmy razem, byliśmy z sobą zżyci, zwierzaliśmy się sobie, ale także konkurowaliśmy ze sobą bardzo zawzięcie, np. o to kto był lepszy w zadaniach z polskiego i komu ile brakowało piątek do pełnej piątkowej gali na świadectwach szkolnych, maturalnych, na zakończeniu poszczególnych lat nauki na studiach. Krzysztof pochodził z Mielca i w Krakowie mieszkał „na stancji”, nigdy go tam nie odwiedziłam, to jakoś nie wchodziło w grę. Nie znałam jego rodziny, za to on znał moją, bo często u nas bywał, w naszym małym, ale gościnnym mieszkaniu na ul. 18 Stycznia (obecnie ul. Królewska) w Krakowie.

Krzysio był wspaniałym kolegą i „duszą towarzystwa” w klasie. Zwykł siadywać w pierwszej ławce, tuż przed nauczycielem, i nieraz się zdarzało, że perswadował nauczycielowi, że komuś pytanemu należy się wyższy stopień. Przechylał się wtedy prawie nad „katedrę” i z uroczym uśmiechem przekonywał pedagoga; i często udawało mu się wywalczyć lepszą ocenę. Wiedzieliśmy, że jego ojciec był adwokatem, więc zwykliśmy byli przypisywać te zdolności Krzysia szczególnemu „dziedzictwu” po ojcu. Ale Krzysio potrafił też być czasami bardzo okrutny w stosunku do innych uczniów. Jego poczucie humoru było legendarne, i nie omieszkał wykorzystywać go w różnych przytykach. Biada temu, kto „podpadł” Krzysiowi, bo potrafił go przyszpilić i wystawić na pośmiewisko, jak martwego motyla w gablotce. Ale też nie był pamiętliwy, na drugi dzień zwracał się do pokrzywdzonego jak gdyby nigdy nic i w zasadzie wybaczano mu wszystko. Potrafił wszystkich – kolegów i nauczycieli – oczarować i owinąć wokół palca.

Kiedy byliśmy na studiach, pojechaliśmy razem na młodzieżową wycieczkę do ZSRR. Załatwił nam to mój ojciec. Najpierw byliśmy w Moskwie, a potem polecieliśmy samolotem nad Morze Czarne (to była moja – a pewnie też i Krzysia –  pierwsza podróż samolotem). Punktem docelowym był obóz młodzieżowy na Krymie, w Gurzufie. Pamiętam ten pobyt jak jedno wielkie oczarowanie – przyrodą, faktem, że depczę po śladach Mickiewicza i Puszkina; oraz zupełne zauroczenie młodym Gruzinem, którego imienia nie pamiętam, a który mimo bardzo młodego wieku był już po medycynie. Odwiedzaliśmy wieczorami Rosjan w ich części obozu i w oparach alkoholu prowadziliśmy dysputy na różne poważne tematy. Po rosyjsku. Pamiętam Krzysia dyskutującego z Rosjanami problem istnienia Boga. Fale szły wysokie, kiedy Rosjanie całkiem serio twierdzili, że Boga nie ma, bo gdyby był, to by Gagarin go zobaczył, podczas gdy Krzysztof cytował Tomasza z Akwinu. Potem godzili się wszyscy w oparach tamtejszego koniaku.

W drodze powrotnej, już w Warszawie, pokłóciłam się z Krzysztofem. Nie wiem o co, ale byłam chora, miałam gorączkę, byłam niewyspana, a Krzysio mi coś perswadował i wymagał, jak zwykle, wysoce intelektualnej odpowiedzi. „Daj mi spokój – powiedziałam – nie mów już do mnie”. I tak się stało. Krzysztof przestał się do mnie odzywać, co było bardzo przykre, zwłaszcza, że było nas tylko kilkoro na roku i mieliśmy większość zajęć razem. Przez pół roku Krzysztof zwracał się do mnie przez osoby trzecie: „spytaj Ewy”, albo „powiedz Ewie, że nie ma racji”. Aż nagle mu to przeszło i znowu byliśmy blisko siebie, jak zawsze.

Na drugim roku studiów mój związek z macierzystą uczelnią rozluźnił się – studia teorii muzyki i wyłączne zajmowanie się muzyką wydały mi się zbyt nudne. Postanowiłam studiować coś innego. Napotkałam jednak mocny sprzeciw rodziców. Jedyne, na co mój ojciec się zgodził, to że będę studiować drugi fakultet, skoro tak bardzo chcę. Okazało się to możliwe tylko w przypadku filozofii, na którą przyjmowano studentów mających albo ukończone inne studia, albo studiujących równolegle. Zdałam egzaminy wstępne i zaczęłam podwójne studia. Zachłysnęłam się studiami filozofii, bo znalazłam się w bardzo ekskluzywnym towarzystwie. Tu też było nas niewielu na roku, ale poziom był szalenie wysoki. Moimi kolegami byli Jerzy Mellibruda i Adam Zagajewski, uczył nas między innymi Strzyżewski, a wykłady w kółku filozoficznym prowadził czasami sam Roman Ingarden. Studia muzyczne zaczęłam teraz traktować trochę lżej. Nie wpadałam w rozpacz, gdy Krzysztof Penderecki rzucał moim zadaniem na podłogę, bo „nie umiem pisać na instrumenty smyczkowe”, albo jak Bogusław Schäffer znowu mówił niezrozumiale i częstował nas przykładami z muzyki najnowszej. Nadal miałam bardzo dobre oceny i niejakie sukcesy – okazało się np. że mam talent do prelekcji, co mi na dobre wyszło w moim późniejszym, duńskim życiu. Krzysztof był ulubieńcem Schäffera i jego zainteresowanie muzyką współczesną prowadziło go w innym kierunku i w inne kręgi niż te, w których ja się poruszałam. Na Uniwersytecie Jagiellońskim zaproponowano mi stypendium naukowe, zaczęłam się specjalizować w estetyce muzycznej i w filozofii fenomenologicznej. To raczej na filozofii widziałam swoją przyszłość, nie wśród teoretyków muzyki.

Wkrótce nastąpiły w moim życiu drastyczne zmiany. W 1968 roku wyszłam za mąż za Jerzego Dąbrowskiego, asystenta naukowego na filozofii. W rok później wyjechaliśmy wszyscy z kraju raz na zawsze. O wyjeździe wiadomo było od kilku miesięcy. Moje więzy z kolegami – zarówno w PWSM, jak i na filozofii – rozluźniły się prawie całkowicie. Miałam piętno banicji wypisane na czole i nie bardzo chciano ze mną się zadawać. Pamiętam, jak kiedyś Adam Zagajewski spotkał mnie na ulicy. Było to na kilka tygodni przed wyjazdem. „No i jak to będzie?” – spytał. „Wyjeżdżasz i w jakim języku będziesz pisać?” Widział bowiem moje pierwsze literackie próby i wiedział, że mam ambicje w tym kierunku. „Będę pisać w języku tego kraju, w jakim się znajdę” – odpowiedziałam. I tak się też stało. Krzysztofa nie spotkałam już tego lata. Nie było go też wśród tych nielicznych znajomych, którzy odprowadzili nas na dworzec. Wyjechałam, zniknęłam jak kamień w wodzie i ślad po mnie zaginął.

Od grudnia 1969 roku mieszkam w Danii, tu ukończyłam studia muzykologiczne oraz filozofię, tu zaczęłam swą wieloletnią aktywność jako nauczyciel uniwersytecki i wykładowca. W 1973 roku zaczęłam studiować organy w konserwatorium kopenhaskim (Det Kongelige danske Musikkonservatorium); studia mające na celu bycie organistą i kantorem w kościele protestanckim trwały 7 lat. W 1981 r. zostałam kantorem i organistą w duńskim kościele narodowym w randze „urzędnika państwowego” (na równi z policją i wojskiem). Stanowisko wymaga również działalności koncertowej – zarówno własnej, jak i organizacji koncertów. To przybliżyło mnie do wielu duńskich chórów, które często koncertowały w moim kościele. Jeden z chórów zapytał, czy nie zorganizowałabym dla nich tournée do Polski. I tak oto na nowo stanęłam na „krakowskim bruku” – daliśmy wspólny koncert w kościele Mariackim,  wywiesiliśmy plakaciki na drzwiach kościoła. Widniało na nich moje nowe nazwisko: Eva Maria Jensen, ale w nawiasie napisałam „dawniej Kołtowska”. Wiadomość musiała się rozejść błyskawicznie poczta pantoflową, bo zjawiło się na koncercie spore grono znajomych. Między innymi koledzy i koleżanki ze szkoły. Nie pamiętam, czy to już wtedy spotkałam się ponownie z Krzysztofem, w każdym razie wkrótce nawiązaliśmy kontakt.

Zapraszałam Krzysztofa wielokrotnie do Danii, instalowalując go u mojej mamy, która dożyła bardzo pięknego wieku. Krzysztof był np. gościem na jej 90. i 92. urodzinach. Z kolei Krzysztof zapraszał mnie na „Warszawską Jesień” jako duńskiego dziennikarza. To on spowodował, że znowu zaczęłam pisać po polsku. Skontaktował mnie z redakcją „Ruchu Muzycznego”; przez bardzo wiele lat pisałam do tego czasopisma regularnie. Zrobiłam wiele wywiadów z kompozytorami duńskimi, pośredniczyłam w kontaktach między polskim i duńskim środowiskiem muzycznym, zabierałam ze sobą na wyjazdy studyjne do Polski pracowników duńskiego radia, recenzentów muzycznych, brałam udział w konferencjach naukowych w Polsce. Sprowadzałam polskich muzyków do Danii, organizowałam im tournée koncertowe. Dopomagali mi w tym pracownicy polskiej ambasady w Danii. Z kolei za pomocą znajomości, które Krzysztof miał w polskim środowisku muzycznym, organizowałam wyjazdy duńskich muzyków do Polski. Za naszym – moim i Krzysztofa – pośrednictwem „Warszawska Jesień” zamówiła u Pera Nørgårda II Koncert wiolonczelowy „Momentum” (prawykonanie: „Warszawska Jesień” 2009). W tymże 2009 roku, podczas „Warszawskiej Jesieni” zostałam nagrodzona przez Związek Kompozytorów Polskich za działalność na rzecz promocji muzyki polskiej – szczególnie współczesnej – w Danii. Miało to miejsce 23 września 2009 roku. Krzysztof wygłosił laudację. Moja mama wraz z Perem Nørgårdem byli świadkami tej uroczystości. Świętowaliśmy to potem w gronie przyjaciół w jednej z restauracji na Starym Mieście. Krzysztof brylował, była z nami także koleżanka z naszej klasy, Bożena Król, mieszkająca na stałe w Paryżu. Krzysztof przedstawił ją zgromadzonym mówiąc: „To jest Bożenka, była z nami w jednej klasie, ale zawsze była o 10 lat młodsza!”

Krzysztof często mnie inspirował namawiając na różne przedsięwzięcia, które prawie wszystkie kończyły się publikacją tekstów po polsku, angielsku lub po duńsku. Były to wywiady z duńskimi kompozytorami na temat Chopina, opracowanie recepcji Pendereckiego, Góreckiego i Lutosławskiego w Danii, artykuły na temat Čiurlionisa, Bacevičiusa i innych kompozytorów litewskich, jako że pasją Krzysztofa była muzyka litewska.

Specjalnym rozdziałem w naszych kontaktach była przyjaźń Krzysztofa z moją mamą. Mieszkał u niej za każdym razem, jak przyjeżdżał do Danii, a był tu chyba 7-8 razy. Okazało się, że mają podobne poglądy polityczne i dyskutowali zawzięcie przy okazji oglądania polskiej telewizji.

Ze mną natomiast zwiedzał chętnie duńskie muzea i pozwalał na okazywanie mu mojego entuzjazmu, jaki żywię dla kultury duńskiej. Był wszystkiego ciekawy. Opowiadałam mu o duńskiej teologii, był niejednokrotnie w moim kościele na nabożeństwach i zebraniach. Wiele razy bywaliśmy na koncertach duńskich chórów, jeden z nich, w katedrze w Roskilde, zrobił na Krzysztofie niezapomniane wrażenie. Zaraził się też moim entuzjazmem dla duńskiego malarza Vilhelma Hammershøja, lubił duńskie cmentarze i zachwycał się białymi nocami. Niestety, coraz bardziej pogarszający się stan jego zdrowia był przeszkodą w zwiedzaniu. W czasie swego ostatniego pobytu miał już spore trudności z chodzeniem. Po muzeach woziłam go wózkiem inwalidzkim. Trudno się nam było też pogodzić w kwestii organizacji doby – Krzysztof miał zupełnie przewrócony tryb życia, „tłukł” się po nocach, a rano nie mógł wstać. Problemem były również kompleksy Krzysztofa z powodu nieznajomości angielskiego.

Mimo wszystko spędziliśmy w Danii wiele miłych chwil. Krzysztof uwielbiał duńskie słodkie śledzie w sosie curry oraz przyprawę zwaną remulada. I śledzie i remuladę przywoziłam mu zawsze w podarunku, kiedy spotykaliśmy się w Polsce. Uwielbiał również czekoladki zwane „Blommer i madeira”. Zawsze kupował je przed wyjazdem do Polski, jako prezenty dla różnych osób. Kiedyś, gdy miał już tylko jedną paczkę tych czekoladek postanowił podarować je swojej lekarce. Ale podczas drogi do niej zjadł czekoladki i wyrzucił pudełko. Powiedział jej jednak, że miał dla niej wspaniałe czekoladki, ale je zjadł, bo się nie mógł powstrzymać. Ciekawe, co lekarka mu na to odpowiedziała...

Kiedy Krzysztof w nocy nie mógł spać, wychodził na jeden z dwóch balkonów w mieszkaniu mojej mamy. Z dziewiątego piętra miał widok na róg ulicy i podcienia przy supermarkecie tuż obok. Kiedyś zaobserwował handel narkotykami, który tam się nocami odbywał, a o którym ani ja, ani moja mama nie miałyśmy pojęcia.

Przez wiele lat pisaliśmy do siebie e-maile, często codziennie. Są ich chyba tysiące. Pisaliśmy o wszystkim i niczym, ale często o rzeczach istotnych. Pisaliśmy też o sprawach codziennych, zwierzając się w ten sposob ze spraw, o których nie informowaliśmy innych. Był to wspaniały kontakt, często rozpoczynałam dzień od czytania listu od Krzysia. Ciekawe, że nigdy nie wspominaliśmy naszego dzieciństwa, nie wracaliśmy ani myślą, ani słowem do czasów sprzed mojego wyjazdu. Wiem, że rozmawiał o tym z moją mamą, ale ze mną nie. O stosunku Krzysztofa do mojej mamy najlepiej może świadczyć e-mail, który Krzysztof napisał do mnie w trzy dni po jej śmierci.

Droga Ewo,

bardzo smutna wiadomość! Przyjmij serdeczne słowa współczucia. Twoja Mama była osobą wyjątkową! A dla mnie bardzo bliską; za każdym pobytem u Niej w Kopenhadze odczuwałem Jej niezwykłą serdeczność, taką – powiedziałbym – matczyną. Bardzo, bardzo mi smutno.

Wyobrażam sobie, jaka to wielka strata dla Ciebie. Tym większa, że miałaś Mamę tak blisko i tak długo. To było/jest przecież szczęście – i tym większa strata.

Mam kilka kolorowych zdjęć (dostałem je od Ciebie) w dużym formacie, z podpisaną datą: Kopenhaga, 3.IX.2013. Chyba jedno, to najpiękniejsze (przepiękna, rozpromieniona twarz Twej Mamy; patrzy na mnie, ja na Nią) oprawię i powieszę sobie na ścianie...

Trzymaj się, z Bogiem!

Krzysztof 

 

Teraz dopiero, cytując ten e-mail, zdałam sobie sprawę, że oboje zmarli w tym samym 2017 roku.