Małgorzata Gąsiorowska - Krzysztof Droba

Przejdź do treści
Powrót do listy artykułów

Wspomnienie

Więź duchowa – tak bym określiła rodzaj przyjaźni, która łączyła mnie z Krzysztofem od czasu… polskiego prawykonania Symfonii pieśni żałosnych Henryka Mikołaja Góreckiego! Należałam do wąskiego grona entuzjastów tego dzieła, czemu dałam wyraz w artykule do „Ruchu Muzycznego”. Właśnie po przeczytaniu tego tekstu Krzysztof miał powiedzieć profesorowi Tomaszewskiemu: „ona jest nasza”. I tak zostałam członkiem-korespondentem Zespołu do spraw Analizy i Interpretacji Muzyki, którego ojcem duchowym i przewodnikiem po świecie muzyki i kultury był profesor Mieczysław Tomaszewski. Dla mnie – skromnego redaktora radiowego – kontakt z ludźmi Zespołu, a także artystami i uczonymi zapraszanymi na kolejne Spotkania Muzyczne w Baranowie Sandomierskim, był niczym przekroczenie bram Raju. W otoczeniu baranowskiego zamku, oderwani od trywialnej codzienności, my młodzi wzrastaliśmy w wiedzy o muzyce i jej związkach z innym sztukami, a wiedza ta podbudowana była zalecaną przez profesora Tomaszewskiego lekturą wybranych prac naukowych poświęconych kulturze i sztuce. Nie bez znaczenia był także bezpośredni kontakt z „wielkimi” – uczestnikami sympozjów. Mieczysław Tomaszewski nazwał te Spotkania z końca dekady lat 70. XX wieku „arkadią”, bo odbywały się w enklawie całkowitej swobody myśli, wbrew panującym „na zewnątrz” warunkom.

Z owych Spotkań, a także z późniejszych seminariów organizowanych w Akademii Muzycznej w Krakowie zapamiętałam Krzysztofa jako żywiołowego uczestnika dyskusji, spontanicznie, czasami ostro i krytycznie, ale zawsze merytorycznie reagującego na wypowiadane przez poszczególnych autorów słowa. Nazwałam go potem Sokratesem (okazało się, że nie ja jedna wpadłam na ten koncept), bo właśnie w owych żywych słowach objawiał się jego talent polemiczny, zdolność rozpoznawania prawdy i fałszu, także imponująca erudycja. Jeżeli chwalił – to aż do egzaltacji, ale potrafił też być okrutny, czasami niesprawiedliwy. Miał swój system wartości, swoje wyobrażenie o świecie idei, którego nie był w stanie podważyć nikt. Miał też swoje autorytety, wśród nich postacią bodaj najważniejszą był, tak mi się wydaje, profesor Mieczysław Tomaszewski. Miał też swoich przyjaciół – tych, z którymi łączyły go więzy „wspólnoty myśli” i takich, z którymi  nieustannie się „wadził”. O swoich trudnych związkach z osobami jednak mu bliskimi duchowo opowiadał mi sam, gdy spotkaliśmy się kiedyś na kolacji w wileńskim hotelu, przed zaaranżowanym przez Krzysztofa sympozjum na temat rodziny Bacewiczów. Nie wiem, na ile Krzysztof „przyłożył rękę” (a wiem, że przyłożył) do tego, abym w końcu, po pokonaniu wszelkich obaw, zgodziła się napisać monografię Grażyny Bacewicz. Krzysztof, tak bardzo pochłonięty sprawami litewskimi, bodaj pierwszy w Polsce (jak sam twierdził pod wpływem Landsbergisa) zwrócił uwagę na litewski wątek w biografii polskiej kompozytorki, nieobecny przez lata w oficjalnym piśmiennictwie muzycznym. To on pierwszy odważył się zburzyć mur milczenia wyrosły wokół litewskich korzeni rodziny Bacewiczów, przywrócił pamięć nieobecnego w świadomości polskiej publiczności Vytautasa Bacevičiusa – rodzonego brata Grażyny, Kiejstuta i Wandy, politycznego emigranta, przez to niewygodnego dla oficjalnej w czasach PRL-u historiografii. W 1985 roku, podczas festiwalu „Wrzesień Muzyczny” w Baranowie Sandomierskim zorganizował koncert muzyki Vytautasa, zaaranżował też spotkanie z jego rodzeństwem – Wandą i Kiejstutem, a tego ostatniego nakłonił do napisania wspomnień o bracie, które ukazały się w „Ruchu Muzycznym” w 1986 roku.

Moje ostatnie z Krzysztofem spotkanie związane jest także z rodziną Bacewiczów. Odbyło się ono w 2016 roku w Łodzi. Z inicjatywy Marty Szoki Akademia Muzyczna w Łodzi wydała książkę pt. Grażyna Bacewicz – konteksty życia i twórczości. Wśród wielu autorów, których teksty zamieszczono w owym zbiorze, znalazł się także Krzysztof, w barwny sposób opisując perypetie związane z nakłonieniem Kiejstuta Bacewicza do  przybliżenia sylwetki jego brata. Po ukazaniu się tej książki zorganizowano spotkanie ze studentami. Krzysztof przyjechał na nie prosto z Litwy, magicznego dla niego miejsca, które, podejrzewam, dawało mu siły do życia. A tych sil, jak się miało okazać, miał coraz mniej. Ale na owym spotkaniu był pełen werwy, humoru zaskakiwał ciętym dowcipem, nawiązał natychmiastowy kontakt z młodzieżą. Rozstaliśmy się, jak zwykle, w przyjaźni. Czy w przyjaźni? Znaliśmy się wiele lat, ale podczas nielicznych spotkań w Krakowie, czy szybkich kaw między koncertami „Warszawskich Jesieni”, nie rozmawialiśmy nigdy o sprawach osobistych. Wyczuwałam w Krzysztofie pewne napięcie, wydawało mi się, że jest życiowo niespełniony, może nieszczęśliwy, lecz jednocześnie ogarnięty pasją twórczą. Tak, twórczą, o czym świadczą jego liczne dzieła, takie choćby, jak festiwal „Młodzi Muzycy Młodemu Miastu” w Stalowej Woli, gdzie wykreował całe pokolenie polskich kompozytorów. Jak więc nazwać więź, która nas łączyła? Może tak, jak uczynił to sam Krzysztof w jednej z kartek świątecznych: łączyło nas serdeczne lubienie się.