Mój kontakt z Krzysztofem był raczej kontaktem osobistym – mniej służbowym. Jadąc tutaj, zastanawiałem się, ile razy spotkaliśmy się jako członkowie jakiegoś ciała i wspólnie pracowaliśmy. Wydaje mi się, że raz się to zdarzyło, kiedy ja byłem wiceprezesem, a on członkiem zarządu ZKP. Dwa czy cztery lata. Ale mogę powiedzieć, że od 1975 roku spędziłem życie z Krzysztofem. Nie dosłownie, bo były długie miesiące, a nawet chyba były lata, w których się nie kontaktowaliśmy ze sobą, ale jeśli mam wyobrażenie przyjaźni, takiej przyjaźni, która jest ponad utarte schematy, to właśnie to była ta realizacja.
Kiedyś powiedziałem, bodajże w radiu, że to była twarda i mocna przyjaźń. I chyba to są dobre określenia. Twarda w tym sensie, że rozmawialiśmy o wszystkim i w tej rozmowie nie było hamulców, bo ufaliśmy sobie. I jeśli tej chwili jestem w tym miejscu, to mam jedną wątpliwość: otóż bardzo dużo wiem z tych rozmów, ale mam świadomość, że w gruncie rzeczy nie mam prawa tego zdradzać – nie mam prawa, bo niby dlaczego.
Ale powiem, bo Prezes zadał to pytanie: „dlaczego tak się stało z pracą doktorską”. Po prostu nie mógł przełamać oporu po pewnym zdarzeniu, które zaszło między nim a Góreckim. I to jest właśnie dla Krzysztofa… takie w nim niezwykłe: że wystarczyła jedna iskra i koniec. Nie ma. Nie robię doktoratu. A za inny temat widocznie nie chciał się wtedy zabrać. Dla kogoś, kto byłby otwarty na kompromis, nie stanowiłoby to żadnego problemu, ale dla Krzysztofa było to nie do przejścia. O głupstwa poszło. Ale głupstwa czasem urastają do rangi rzeczy wielkich.
Krzysztofa poznałem w 1975 roku, kiedy byłem na uczelni i ktoś mówił: ktoś cię tu poszukuje (przypomnę tylko, że nie było telefonów – bo tak dziwnie teraz brzmi: poszukuje). W końcu spotkaliśmy się w klubie, w Akademii. Młody, szczupły człowiek (chyba, jeśli dobrze pamiętam: o kruczoczarnych włosach i w bródce – o takiej urodzie wpadającej w ucho) zaczął opowiadać o swoim pomyśle. Ten pomysł to „4M”: Stalowa Wola itd. Opowiada, opowiada. „Słuchaj, chciałem, żebyś przyjechał, tam będzie ambasador amerykański, Polskie Radio i Telewizja są zaangażowane…”. I się tak rozpędzał i rozpędzał. Ja sobie myślę: to niewiarygodny człowiek, bufon albo wariat… Słuchałem, oczywiście, podziękowałem za wyciągniętą rękę i powiedziałem: nie, mnie to nie interesuje. Nie mam czasu – coś musiałem powiedzieć. A to był strasznie ważny dzień w moim życiu – potem się okazało.
Pojechał Andrzej Krzanowski. Zdał mi relację, jak to tam wygląda, co tam było. I Krzysztof się powtórnie odezwał. No i pojechałem. Pamiętam jazdę. Napisałem – nie wiem, dlaczego – utwór, w którym były cztery kontrabasy, wiedząc, że muzyków muszę dowieźć tam, razem z kontrabasami. To szalone lata... Do Stalowej Woli. Stalowa Wola to był dla mnie koniec świata. Napisałem Na brzegu morza – jeszcze inny utwór, który tam był wykonany w ramach mojego koncertu i bodajże 22 muzyków z instrumentami wsadziłem do pociągu o 14:30 w Katowicach. Po dwóch przesiadkach (z kontrabasami) wyszliśmy w nocy o 2:00 w Rozwadowie, po czym się okazało, że do Stalowej Woli jest jeszcze parę kilometrów. I z tymi kontrabasami szliśmy parę kilometrów i doszliśmy o 4:00. Wariactwo to wszystko było, ale po raz pierwszy poczułem tam, co to znaczy mieć ideę i ją realizować. Tylko wolny człowiek ma idee i je realizuje. Ten Ives, którego trochę znałem, ale niewiele, Olga Szwajgier śpiewająca pieśni w różny sposób… I to wszystko było tak niesamowite, tak fascynujące, że dzisiaj domyślam się, że to mnie przekręciło o ileś tam stopni, w innym kierunku, niż prawdopodobnie bym moje życie ustawiał.
Myślę, że strasznie się lubiliśmy z Krzysztofem. Ale łatwo popadać w patos – zupełnie bym nie chciał. I pomyślałem sobie również, że to jest jedyna osoba, która była na wszystkich moich prawykonaniach. Krzysiu wieczorem dzwonił: „słuchaj, a zabrał być mnie do Antwerpii?” Premiera II była w Kassel. „Słuchaj, tak chciałbym pojechać…” „No, ale jak ja tam pojadę…”. Więc jechaliśmy po 12 godzin i to mijało, jak w jednym ciągu rozmowy…
Krzysztofa wspominam z ostatnich lat w sposób wyjątkowy, bo to były lata już ugruntowanej, męskiej przyjaźni. I jego telefony gdzieś o 22:00, 23:00: „Słuchaj, masz czas? Bo właśnie szykuję obiad. Może byśmy pogadali trochę”. Najkrótsza trwała godzinę. I on żył tym, co nas otacza, w sposób niezwykły. Ostatnie dwa lata to były nieustające rozmowy polityczne, komentarze. Gdy tylko cokolwiek się działo, od razu Krzysztof: „Co sądzisz?”. A że byliśmy tego samego wyznania, więc mogliśmy sobie pewne rzeczy wyjaśniać.
Chciałbym wrócić do tego… Nie wiem, jak państwo, ale ja bym poprosił tych zacnych ludzi ze Stalowej Woli, aby nie przystępowali do organizacji tego festiwalu. Jego się nie da… Ja sądzę, że to był materiał tak silny, tak mocny, że nawet gdyby Krzysztof mógł go robić, skończyłby go to 4. czy 5. To jest jakaś podmiana, która podpisywałaby się pod rzeczywistość, której już nie ma. Bardziej byłbym za tym, żeby może nadać imię szkole muzycznej czy domowi kultury.
I jeszcze jedno. Myślę, że nikt z tutaj obecnych (a może się mylę?) nie wie, jak rozległa to była działalność i jak rozległe owoce przynosiła. Sytuacje, gdy nawet nie wiemy, że coś się zdarzyło, bo Krzysztof Droba coś tam komuś powiedział czy do czegoś zachęcał. Ja z mojej perspektywy sądzę, że Baranów by nie powstał bez Krzysztofa. Krzysztof doprowadził do tego, że on się odbył, bo inaczej chyba nie wygenerowałaby się ta siła Baranowa. Krzysztof Droba w ten sposób układał scenariusze wielu, wielu inicjatyw kulturalnych, muzycznych i mogę powiedzieć, że jest jedną z tych osób, które wywarły bardzo poważny wpływ na życie muzyczne w Polsce.