Mieleckie wigilie
Jedna była wieczerza w roku — wieczerza wigilijna. Czasami mówiono: kolacja wigilijna, jednak brzmiało to zbyt świecko, wręcz nieprzyzwoicie, bo odbierało nimb świętości temu jedynemu w swym rodzaju rytuałowi spożywania wieczornego posiłku w przeddzień Bożego Narodzenia. Więc kolacja wigilijna mimo modernizacyjnych tendencji pozostawała wieczerzą. Najczęściej skracano i była po prostu — wigilią.
Jakie były te tradycyjne wigilie w Mielcu? Myślę, że opisując je tak, jak wyglądały pół wieku temu (i trochę wcześniej) w mojej rodzinie, opisuję typową (czy do końca typową?), mieszczańską mielecką (bez wątpienia!) wigilię. Przygotowywały ją kobiety i to one przekazywały tradycję wigilijnej wieczerzy; moja mama (Zofia Drobowa, z domu Weryńska, 1916-1974) przejęła ją od swojej matki (Marii Anieli Weryńskiej, z domu Rymanowskiej, 1891-1961), a ta od swojej (Karoliny Rymanowskiej, z domu Wydro, 1855- 1944; jej mąż, a mój pradziadek to Tomasz Rymanowski, 1828-1908). A ponieważ była to rodzina „od zawsze tutejsza” nie będzie wielkim nadużyciem doszukiwanie się w naszej tradycji wigilijnej starych korzeni mieleckich.
W dniu wigilii obowiązywał post. Rano kromka postnej drożdżówki z kawą zbożową, w południe ziemniaki w łupach, pieczone w bratrurze, i śledź. Od rana też ubierało się choinkę. Podekscytowanie narastało ku zmierzchowi, kiedy to dzieciom zalecano wypatrywanie pierwszej gwiazdki na niebie. Był to znak, że można się już gromadzić w jadalni. Po odmówieniu modlitwy (na klęczkach) i przełamaniu opłatkiem rozpoczynała się liturgia wigilijnego stołu, czyli spożywanie potraw — jedynych w swoim rodzaju i szczególnie smakujących w tym właśnie dniu. Bo jeśli nawet niektóre z tych potraw powtarzały się w ciągu roku, to w wersji wigilijnej miały dodatkowy, symboliczny wymiar; różniły się także w wypieszczonych szczegółach. W każdym razie smakowały i n a c ze j.
Na naszym wigilijnym stole było jedno dodatkowe nakrycie – nie tyle dla zabłąkanego wędrowca, co dla tych, którzy już od nas odeszli. Było też sianko pod obrusem. Ale nie było na przykład ortodoksyjnego przestrzegania ilości potraw. I choć różnie z tym bywało na przestrzeni tamtych lat, przecież istniało coś, co można uznać za stały, nieredukowalny kanon, który tworzył żur, pierogi, karp, kompot i ciasta drożdżowe.
Żur
Na początku był żur. Trudno mi przychodzi nazwanie żuru zupą. W naszych stronach (mieleckich, czy szerzej — na Rzeszowszczyźnie) żur, żurek był najbardziej powszednim i pospolitym posiłkiem, właśnie p o s i ł k i e m. Do niedawna żurek czy to z chlebem, czy z ziemniakami i skwarkami, często z jajkiem na twardo, był tutaj obowiązkową – bo prostą, tanią i lubianą – pozycją w ubogim przecież repertuarze najzwyklejszych knajp. Z przekazów rodzinnych wiem, że prababcia Karolina zaczynała dzień żurkiem. Intuicja mi podpowiada, że wyniosła to z domu, czyli że 150 lat temu tak tutejsi chrześcijanie (no, może nie wszyscy, może nie Obarscy...) dzień żurem zaczynali i kto wie, czy nie kończyli (świetny na kaca). [Ciekawe, czy żur przyjął się u mieleckich Żydów, a może z jakichś rytualnych względów nie był dozwolony? I w ogóle czy istniało obustronne przenikanie się kuchni chrześcijańskiej i żydowskiej, bo że sporo z kuchni żydowskiej przenikało do polskiej to pewne.] Prababcia na tym żurze dożyła prawie dziewięćdziesiątki. Ale to był żur codzienny. Co innego żur świąteczny: wielkanocny na wywarze z szynki, wigilijny na wywarze z grzybów.
Świetnie rozumiem co czuje Wiesław Myśliwski (autor Traktatu o łuskaniu fasoli), gdy wspomina: „naszą najważniejszą, tradycyjną potrawą wigilijną jest żur na grzybach. Nie zupa grzybowa (...) ale taki żur, jaki w moich stronach – w Sandomierskiem – przyrządzano na wigilię. Niezbędny jest do tego prawdziwy żur. Dopóki żyła moja matka, sama kisiła żur (...) Najpierw gotuje się tak zwany smak: cebulę, parę listków laurowych, kilka ziaren pieprzu i angielskiego ziela. Potem dodaje się do tego osobno ugotowane grzyby, najlepiej borowiki. Wszystko to się zalewa czystym żurem, a pod koniec gotowania dodaje się dwie, trzy łyżki kaszy gryczanej”. [Miałem nad sobą niebo. Z Wiesławem Myśliwskim rozmawia Krzysztof Masłoń, „Rzeczpospolita”, 24-26 grudnia 2007, s. A 18-19]
Właśnie tak! — tylko bez tej kaszy. O czym to świadczy? O tym, że wigilijny żur grzybowy miał szerszy zasięg geograficzny, że sięgał na drugą stronę Wisły do zaboru rosyjskiego. Czy przypadkiem nie wskazuje to na jego „starożytny”, przedrozbiorowy rodowód? W naszym wydaniu, bez kaszy, nie przesadzano z liśćmi bobkowymi i zielem angielskim, a grzyby po ugotowaniu drobno krajano. Na następny dzień żur był jeszcze lepszy, gęstszy i bardziej wysycony, a chętnych zawsze było więcej niż to, co zostało z wigilijnego stołu. Żurek taki idealnie spełniał rygory wigilijnego postu i był przeznaczony tylko na ten jeden jedyny dzień w roku. Nie przypominam sobie, by tabu zostało przekroczone, więc za grzybowym żurkiem tęskniło się cały rok, do następnej wigilii.
Pierogi
Dwa rodzaje pierogów pojawiały się na stole wigilijnym – z kapustą i z powidłem, z kapustą były obowiązkowe, z powidłem niekoniecznie. Ciasto na pierogi było możliwie najcieńsze, lecz odporne na rozgotowanie, farsz z kapusty lekko słodkawy (dobrze przepłukana kiszona kapusta, zeszklona cebula, pieprz), powidła robione w domu ze śliwek siostry babci, Wandy (Wyżykowskiej, z domu Rymanowskiej, 1896-1984; miała duży ogród i sad pełen „eksperymentalnych” upraw – takich odmian jabłek, czereśni, śliwek, gruszek, orzechów nigdy już potem nie spotykałem). Pierogi z powidłami były mniejsze od tych z kapustą, a i te z kapustą były trochę mniejsze od zwykłych ruskich, czyli właściwie to były pierożki, nie pierogi. Polane samym masłem podawały się jednocześnie na osobnych półmiskach. Pierożki swą delikatnością podsycały ciekawość i oczekiwanie na zmianę wigilijnej narracji, w której miał się pojawić karp.
Karp
Obowiązkowo w dwóch postaciach. Na gorąco – smażony w panierce i podawany z ziemniakami purée, i na zimno – po żydowsku w galarecie. Następowały po sobie, ale który szedł jako pierwszy? Chyba nie było reguły w kolejności. Z różnymi karpiami po żydowsku spotykałem się w życiu, jednak tylko nasz mielecki kojarzę z tym jedynym prawdziwie wigilijnym. Drobno pokrajane cebule z ziarenkami czarnego pieprzu gotowało się do miękkości z głowami karpi, dosypywało rodzynków i posiekanych migdałów (wcześniej sparzonych i obranych z łupek) i w ostatniej fazie dodawało pokrajane w dzwonka karpie (wcześniej przemacerowane w niewielkiej ilości soli). Po ostudzeniu układało się dzwonka na podłużnych półmiskach i zalewało wywarem wraz z rozgotowaną cebulą, rodzynkami i migdałami. Półmiski szły do zimnej spiżarni i czekały na naturalne ścięcie galarety – dodawanie żelatyny uznawano za profanację. W czym tkwiła tajemnica takiego karpia? W idealnym zbalansowaniu smaków słodkawych i słonawych. I w niewielkim tylko przyćmieniu galarety, co pozwalało na dokonanie w pełni świadomego wyboru z półmiska. Do tego obowiązywała słodka chałka, którą – jeśli kto nie używał drugiego widelca – pomagano sobie przy jedzeniu. W dramaturgii wigilijnego stołu jedzenie ryby wiązało się z wyciszeniem i skupieniem na ościach. Coś mi się wydaje, że karpie w tamtych czasach były bardziej ościste; mimo ostrożności zawsze ktoś się ością zakrztusił.
Do takiej rybki idealnie pasowałoby białe wytrawne wino. Nic z tego – raz, że wigilia była bezalkoholowa, dwa, że w ogóle do rzadkości należeli amatorzy win, a wreszcie, że to nie były czasy dobre dla dobrych win w sklepach. Wystarczały słodkie domowe wina owocowe — agrestowe, porzeczkowe – robione przez ciocię-babcię Wandę. Ale i te pito przy innych okazjach, do ciasteczek. A w ogóle alkohol pojawiał się u nas tylko okazjonalnie (wizyty gości, imieniny) w postaci destylatów ojca, który uchodził za specjalistę od wysokoprocentowych nalewek z tarek (tarki zbieraliśmy z tatą jesienią po drugiej stronie Wisłoki). Ojciec sam już tych nalewek nie pił, nie miał ochoty; mówiło się, że wyczerpał swój alkoholowy limit w kawalerskich czasach przed wojną i w czasie okupacji.
Kompot z suszu
Dzisiejszy standardowy zestaw suszu wigilijnego to śliwki, jabłka i gruszki ‒ ale czy taki sam zestaw był kanoniczny przed pół wiekiem? Nie pamiętam gruszek. Kompot podawany był w kryształowej kompotierze i owoce z kompotu, zwłaszcza śliwki, należało zjeść, bo „dobre na trawienie". Gruszek zjeść by się nie dało, więc chyba ich nie było. Ale atrakcją był sok ‒ wytrawny, przydymiony, cierpkawy, nie za słodki, bardzo intensywny. Do gotowania dodawało się skórkę z cytryny i może goździki (raczej śladowo). Babcia miała skłonność do cynamonu, lecz dzieci cynamon oprotestowywały (nb. do dziś nie mam sympatii do przypraw takich jak cynamon, anyżek, goździki czy ziele angielskie). Wędzone suszone śliwki z pestkami się kupowało, różne gatunki jabłek suszono w domu. Kompotu gotowało się duży gar i zawsze go było za mało. (A może był też wariant kompotu z samych śliwek? Przecież pamiętam też ‒ wzrokowo ‒ kompotierę tylko ze śliwkami, bez jabłek.)
Ciasta
Słodkie ciasta kończyły wieczerzę. Ciasta tylko drożdżowe: przekładańce z domowymi marmoladami owocowymi i makowiec, poza tym uwielbiany przez nas nugat. Tort ‒ jeden z mocno zakorzenionych rodzinnie, to jest albo orzechowy, albo Sachera, albo bezowy ‒ już czekał w spiżarni. Był robiony z myślą o dwóch następnych dniach świątecznych i w wigilię pod żadnym pozorem nie dopuszczano go do stołu. Wraz z ciastami nastawał czas odkrywania prezentów pod choinką, które nie wiadomo kiedy przynosił aniołek. Dopiero wtedy zapalało się świeczki na choince, o co bardzo dopraszały się dzieci i z reguły upraszały, wszakże pod bacznym okiem dorosłych i z tysiącem pouczeń jakie to niebezpieczne. Wtedy też przychodził odpowiedni moment do śpiewania kolęd. Ich repertuar nie był zbyt rozległy, nie przekraczał ilości dań wigilijnych. Śpiewało się nie dlatego, że tak wypadało, ale dla czystej przyjemności. Po prostu kolędy – tak jak potrawy wigilijne ‒ były przez wszystkich serdecznie lubiane. Gasiło się górne światła, pokój rozświetlały ciepłe, hipnotyzujące płomyki świeczek, a melodie i słowa kolęd przenosiły wpatrzonych w rozjarzone drzewko kolędników do zawsze ‒ bez względu na pogodę za oknem ‒ zasypanego śniegiem Betlejem... Pienia przerywał pożar anielskich włosów na choince.
Krzysztof Droba, Mielec, styczeń 2008